sobota, 29 grudnia 2012

Niebanalna więź - Sarah Waters

Niebanalna więź - Sarah Waters
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ilość stron: 328
Do kupienia na: Księgania Prószyński - wciąż dostępna w cenie 5 złotych.

Kolejna bardzo dobra książka wypatrzona na wyprzedaży za kilka złotych. Z Sarah Waters nie miałem dotychczas do czynienia i prawdę mówiąc po "Niebanalnej więzi" nie spodziewałem się szczególnie wielu emocji. A jednak, historia wciąga, angażuje i momentami naprawdę trudno odłożyć ją na później. 

Akcja powieści toczy się w Londynie. Mamy rok 1874. Margaret Prior, główna bohaterka, pogrążona jest w rozpaczy po śmierci ojca. Kierując się radami lekarza postanawia znaleźć sobie jakieś absorbujące zajęcie. Wybór pada na żeńską część więzienia Millbank, które odtąd Prior odwiedza jako dama wizytująca więźniarki. Odwiedziny te mają być dla kobiet urozmaiceniem pośród dziesiątek nieróżniących się od siebie dni, ale przede wszystkim uświadamiać, że po odsiedzeniu kary nie trzeba wracać na złą drogę. Już podczas pierwszej wizyty szczególną uwagę Panny Prior zwraca Selina Dawes, młoda i piękna więźniarka - znana jako utalentowane medium - która utrzymuje, że jest niewinna. Między obiema kobietami rodzi się więź, która doprowadzi do...stop, spojlerów nie lubimy.

Sarah Waters, jak głosi informacja na okładce, jest znawczynią powieści wiktoriańskiej. I to widać. Z tego co wiem, wszystkie jej książki (w naszym kraju ukazały się chyba cztery) osadzone są w XIX-wiecznych realiach. "Niebanalna więź" stylizowana jest na powieść wiktoriańską tak dobrze, że nie miałbym podstaw nie wierzyć komuś, kto upierałby się, że książka powstała sto lat temu. Mnie ten styl urzekł. Odkryłem, że XIX-wieczne klimaty to coś, co niesamowicie mnie kręci ;-) Waters opisuje wszystko z dbałością o detale, podrzucając mimochodem liczne fakty i ciekawostki z tamtej epoki.

Siłą książki jest jej styl, atmosfera i ciągła niepewność o dalsze wydarzenia. Aż do końca nie udało mi się w pełni przewidzieć zakończenia, które jest jak najbardziej zadowalające. Uwagę zwracają też bardzo dobrze zarysowane bohaterki - żadnych poważniejszych zgrzytów podczas lektury nie doświadczyłem, a jestem na tym punkcie dosyć wrażliwy.

Warto sięgnąć. Nie jest to literatura wysokich lotów, zmuszająca do analiz i głębokich przemyśleń, ale jako wiktoriański dreszczowiec sprawdza się nad wyraz dobrze.

Ocena: 8.3/10

czwartek, 1 listopada 2012

W obronie syna - William Landay


W obronie syna - William Landay
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 464

W lesie nieopodal szkoły zostaje znalezione ciało zamordowanego czternastolatka. Sprawę prowadzi ceniony prokurator Andrew Barber, lecz wszystko zmienia się w chwili, gdy jego syn Jacob staje się głównym oskarżonym. Andy rozpoczyna walkę o jego uniewinnienie.

Całą historię - od pierwszych chwil po morderstwie, poprzez wyniszczający całą rodzinę proces - poznajemy z perspektywy ojca oskarżonego chłopaka.
To powieść, ale napisana tak przekonująco, że gdyby ktoś powiedział mi, że została oparta na faktach, nie miałbym powodów, by mu nie wierzyć. "W obronie syna" to udana mieszanina thrillera, kryminału i dramatu sądowego - wszystko podane w takich proporcjach, że nawet osoby nie przepadające za jednym z tych gatunków nie powinni być znużeni lekturą.

Landay wie o czym pisze, sam przez kilka lat był prokuratorem w prokuraturze okręgowej. Ani przez moment nie odczułem, że częstuje nas informacjami, które wyszperał podczas kilkugodzinnej sesji z Google.
Historia wciąga, angażuje, wywołuje emocje i nawet po przeczytaniu nie jest w stanie wyjść z głowy. Zwraca uwagę na niedoskonałości wymiaru sprawiedliwości, stawia pytania, na które każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Rozczarowało mnie tylko zakończenie, właściwie nie ono samo, a sposób, w jaki zostało przedstawione. Zbyt pośpiesznie, nieciekawie. Nieprzyjemny zgrzyt na koniec. Szkoda, aczkolwiek jakoś drastycznie nie zmienia to mojej końcowej oceny. Przyczepie się jeszcze do jednego, ale w tym wypadku wszystkie cięgi spadają na plecy osoby odpowiedzialnej za translację oryginału na nasz rodzimy język. Dialogi przetłumaczone są zbyt dosłownie, przez co często brzmią zwyczajnie sztucznie. Mowa potoczna amerykańskich nastolatków przełożona słowo w słowo na język polski sprawia nie najlepsze wrażenie.
Reasumując, polecam. Jeśli macie czterdzieści złotych na zbyciu i brak pomysłu na kolejną lekturę, "W obronie syna" może być bardzo dobrym wyborem.  Nie żałuję ani złotówki (choć sam kupiłem nieco taniej, za 30 PLN ;).

                                              Ocena: 7,8/10 

sobota, 27 października 2012

Stos, Pierwszy śnieg i Zmiana czasu (w odwrotnej kolejności)

Tej nocy (z 27 na 28 października 2012) przestawiamy zegarki o godzinę do tyłu w związku ze zmianą czasu z letniego na zimowy. Od jutra noc przyjdzie o godzinę wcześniej, ale póki co radujmy się (chociaż akurat ja lubię noc), jako że dziś pośpimy godzinę dłużej :)

Rano (czyt. godzina 10:30), tuż po podniesieniu się z łóżka, przywitał mnie taki oto widok:

Śnieg. I nawet się nie rozpuszcza tuż po zetknięciu się z ziemią. Miło. Mam nadzieję, że to nie ostatni taki widok w tym roku. Listopad i grudzień to czas, kiedy śnieg ma na mnie bardzo pozytywny wpływ. Nawet nie muszę wychodzić z domu, już sama świadomość, że on tam jest pięknie nastraja mój humor. Za to w styczniu...w styczniu zaczynam mieć już po dziurki w nosie marznięcia i ubierania się w kilogramy ciepłego odzienia, a w lutym dochodzi do tego czysta złość na samą myśl o przedzieraniu się przez zaspy brudnego śniegu, kiedy to zwykłe dotarcie do sklepu  - w normalnych warunkach zabierające góra 10 minut - zajmuje niemalże pół godziny...taaak, nie ma to jak skrajności ;-)
Dlatego też liczę na to, że w listopadzie i grudniu będzie biało i zimno, a od stycznia ciepło i sucho - takie moje małe marzenie, zapewne nie do spełnienia, ale marzyć trzeba.
A Wy jakie macie odczucia w tej materii? :-)


A teraz najnudniejsza część wpisu (:p), czyli stos październikowy. Głównie z promocji na Weltbild.pl, ale znalazły się i dwie książki zakupione przeze mnie w Empiku.



Empik:
Wiatr przez dziurkę od klucza - Stephen King
W obronie syna - Landay William

Weltbild:
E.L. Doctorow  - Homer i Langley
Gerald Seymour - Kolaborantka
Janusz Jabłoński  - Komplet - Popkultura w PRL-u, Samochody w PRL-u, Miasta w PRL
Elizabeth Kostova - Łabędź i złodzieje
Młoda proza amerykańska - praca zbiorowa
Bruce Chatwin - Na Czarnym Wzgórzu
Boris Akunin - Nefrytowy różaniec
Carolina De Robertis - Niewidoczna góra
Sofi Oksanen - Oczyszczenie
Peter Carey - Parrot i Olivier w Ameryce
Isabel Allende - Podmorska wyspa
Julian Barnes - Puls
Amos Oz - Spokój doskonały
Gary Shteyngart - Supersmutna i prawdziwa historia miłosna
Leena Parkkinen - Ty pierwszy, Max
Carlos Fuentes - Wszystkie szczęśliwe rodziny

Znaczna część autorów mi nieznana, książki brałem opierając się na blogowych opiniach, tak że gdyby nie Wy, ten stos nie wyglądałby tak, jak obecnie wygląda ;-)



środa, 24 października 2012

Wiatr przez dziurkę od klucza - Stephen King


Wiatr przez dziurkę od klucza - Stephen King
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 400

Nie lubię fantasy. Najpewniej się powtarzam, ale na rzecz tego tekstu czynię to w sposób zupełnie świadomy, bowiem dzisiejszy wpis należy właśnie do książki zaliczanej do tego gatunku. Gatunku, który nie jest w stanie do mnie przemówić i utrzymać zainteresowania na dłużej niż kilkanaście minut przy każdym podejściu. Nie wiem, może po prostu nie mam szczęścia i zawsze sięgam po chłam. W końcu tak wiele z fantasy do czynienia nie miałem; kilka książek, kilkanaście filmów...za mało by móc wydać ostateczny wyrok. Niemniej jednak możecie sobie wyobrazić jak wielkie opory miałem kilka lat wstecz na samą myśl o sięgnięciu po cykl "Mrocznej Wieży". Gdyby nie fakt, że napisał go Stephen King, na pewno po dziś dzień żyłbym w nieświadomości o istnieniu takiej perełki.
Pytanie brzmi, z jakiego powodu przypadła mi do gustu. Obok prozaicznego faktu, że wyszła spod pióra mego ulubionego pisarza, głównym z nich jest chyba fakt, iż nie jest to czystej krwi fantasy. Świat Pośredni to miejsce nie tak dalekie od naszego świata, a w wielu miejscach oba wręcz się na siebie nakładają. Co więcej, duża część kilku tomów toczy się w naszej rzeczywistości. King wymieszał to wszystko w idealnych proporcjach, dzięki czemu istnieje ogromna szansa, że nawet zupełnie niezainteresowani gatunkiem czytelnicy przeczytają całość z zapartym tchem. Jestem tego dowodem :)

"Wiatr przez dziurkę od klucza" to - jak głosi tekst na tylnej okładce - powieść ze świata mrocznej wieży. Stephen King pisze w przedmowie, że należy ją traktować jako tom 4,5 (akcja toczy się po tomie czwartym, ale przed piątym), jednak bez obaw mogą ją przeczytać również ci, którzy z Mroczną Wieżą nie mieli dotychczas do czynienia. Czy rzeczywiście? O tym za moment.

Fabuła skonstruowana jest w sposób, który przywodzi na myśl rosyjską matrioszkę - Roland opowiada swojemu ka-tet historię ze swej młodości, w której on sam opowiada inną historię pewnemu chłopcu. Dopiero pod koniec książki dowiadujemy się zakończenia wszystkich opowieści, co już samo w sobie jest całkiem interesującym zabiegiem.
Opowieści są zatem trzy. Pierwsza (Lododmuch) to tylko pretekst do dwóch pozostałych. A są to: Skóroczłek, mieszczący się na około 140 stronach, i tytułowy "Wiatr przez dziurkę od klucza", rozpisany na niemal 200 stron. W Skóroczłeku cofniemy się, jak już wspominałem, do czasów młodości Rolanda. Otrzymuje on od swego ojca zadanie polegające na wytropieniu i schwytaniu zmiennokształtnej istoty - prawdopodobnie człowieka - która od pewnego czasu sieje śmierć w miasteczku Debaria. W trakcie wykonywania misji nastoletni Roland opowiada trzecią historię, a w zasadzie baśń, małemu chłopcu, który w wyniku nieprzyjemnych zdarzeń będzie mieć okazję odegrać główną rolę w rozwiązaniu zagadki skóroczłeka.
Baśń ta to właśnie "Wiatr przez dziurkę od klucza" - opowieść o jedenastoletnim Timie Rossie, który chcąc uzdrowić matkę wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż.

Wszystkie historię trzymają w miarę równy poziom. Nie jest to może szczyt literackich możliwości Kinga, ale tak naprawdę trudno książce coś zarzucić. Wciąga, trzyma w napięciu, potrafi wzruszyć, siedzi w głowie podczas każdej przerwy w jej czytaniu. Każdy, kto ceni sobie twórczość tego autora, powinien mniej więcej wiedzieć czego się spodziewać. Dodatkowym atutem są też pewne smaczki i nawiązania, które fani cyklu na pewno wyłapią z tekstu. Czego chcieć więcej. Może tylko kolejnych powrotów do świata rewolwerowca, bo ten kończy się zdecydowanie zbyt szybko.

Wracając do tematu poruszonego nieco wyżej, pozwolę sobie nie zgodzić się z Kingiem i nie będę rekomendować "Wiatru..." osobom, które nigdy nie czytały Mrocznej Wieży. Owszem, znajomość cyklu nie jest konieczna do zrozumienia całej historii, ale brak tejże pozbawia ją klimatu. Powiem więcej, najlepiej przeczytać ją dopiero po skończeniu całej serii. Nie na początku, nie po tomie czwartym, a właśnie na samym końcu. Potraktować ją jako swego rodzaju dodatek, bonus. Jeśli jednak nie macie zamiaru przedzierać się przez ponad 4000 stron, by poznać historię Rolanda i jego ka-tet, a chcielibyście zobaczyć czym jest ta cała słynna Mroczna Wieża, śmiało zainwestujcie 35 złotych w "Wiatr przez dziurkę od klucza". Jestem bardzo ciekaw waszych opinii. Mnie, ślepo zakochanemu w całym cyklu, bardzo się podobało. Spotkanie po latach z dawno niewidzianymi przyjaciółmi zaliczam do nad wyraz udanych :)

Ocena: 8,5/10

Książkę zamówiłem w przedsprzedaży. 15 października czekała już na mnie do odbioru w Empiku (na tamtejszych pólkach również, po prostu Albatros rzucił nakład dwa dni wcześniej niż zapowiadał). Porzuciłem wszystkie wykonywane wówczas zajęcia i popędziłem do salonu. W godzinę później siedziałem już szczęśliwy w domu z egzemplarzem "Wiatru...". Książka trafiła w nieco cięższy czytelniczy okres czasu, ale i tak zamierzałem dawkować sobie lekturę, nie było więc powodów do rozpaczy ;-)
Wydanie w miękkiej okładce. Miała być też twarda, ale skończyło się na planach. Szkoda. Papier dobrej jakości, ładna i klimatyczna ilustracja na okładce. Prezentuje się to nieźle :)

niedziela, 21 października 2012

Promocje, rewelacje, okazje! [#1]

Hello.
Tym razem trochę o najciekawszych aktualnych promocjach w internetowych księgarniach. Zapewne są Wam już dobrze znane, ale kto wie, być może ktoś znajdzie coś, o czym jeszcze nie słyszał. 

No to jedziemy.


EMPIK.COM


Literatura polska - 3 za 2

Jak czytamy na stronie Empik.com:

"Kup 3 książki za najtańszą zapłacisz 0,02zł. Rabat dotyczy książek z oferty poniżej z dostępnością 24h. Promocja trwa do 23.10.2012 lub wyczerpania zapasów."





MERLIN.PL

Bardzo dużo książek w niższych cenach. Niektóre z nich można znaleźć w innych internetowych księgarniach po niższych cenach (3telnia.pl, Dedalus.pl, Weltbild.pl itp.), ale trafiają się również bardzo smakowite kąski (np. z wydawnictwa Amber) - wystarczy poszperać.






WELTBILD.PL


Milion Książek na Jesień od 9.90 zł

Co czwarta książka za złotówkę. Promocja jest typu wielokrotnego, czyli każdy co czwarty, najtańszy tytuł
z promocji jest w cenie specjalnej - za 1 zł.

Promocja "Milion książek na jesień od 9.90 zł" trwa do 31.10.2012

Obecnie w promocji ponad 900 tytułów. Jest w czym wybierać.

Sam zamówiłem 16 książek, co dało aż 4 tytuły po 1 zł. Tak, wiem, znów złamałem słowo, miałem w tym miesiącu dać sobie spokój z książkami. Koniec z deklaracjami, których nie jestem w stanie spełnić ;-)

Do końca roku na pewno coś jeszcze wyskoczy, zatem kącik promocji - mam taką nadzieję - będzie kontynuowany.
Obecnie czytam "Wiatr przez dziurkę od klucza" Stephena Kinga - w najbliższych dniach oczekujcie mojej opinii.

czwartek, 18 października 2012

Syreni Śpiew - Val MacDermid


Syreni Śpiew - Val McDermid
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ilość stron:
408


Val McDermid to pochodząca ze Szwecji wyjątkowo płodna autorka kryminałów. Blisko 30 powieści i tyle samo języków, na które zostały przetłumaczone, czynią ją jedną z bardziej rozpoznawalnych twarzy poruszających się w tym gatunku. Nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazało się niedawno kilka popełnionych przez nią historii. Pierwszą z nich, "Syreni Śpiew", postanowiłem kupić i przeczytać. Czy spełniła moje oczekiwania?
Od razu mówię, że nie do końca. Po raz enty dziesiątki skrajnie pozytywnych recenzji i opinii sprawiły, że - przynajmniej przez pierwsze sto stron - czułem się nieco zawiedziony.

Akcja książki ma miejsce w Wielkiej Brytanii. Poznajemy doktora Tony'ego Hilla, psychologa sądowego specjalizującego się w tworzeniu profilów psychologicznych przestępców. Policja zgłasza się do niego z prośbą o pomoc w schwytaniu seryjnego mordercy, którego media ochrzciły niezbyt efektownym mianem "Homobójcy", jako że ciała swoich ofiar porzuca w charakterystycznych miejscach spotkań homoseksualistów. Zwłoki są brutalnie okaleczone, noszą ślady niezwykle wymyślnych tortur. Śledztwo nie przynosi oczekiwanych rezultatów i to doktor Hill, korzystając ze swych umiejętności, ma za zadanie podsunąć policji jakiś trop. Sprawy przyjmują jednak coraz bardziej niepokojący obrót.

Zacznijmy od słabszych stron. Raziła mnie zwłaszcza schematyczność bohaterów i sztampowe, zupełnie nieprzekonujące dialogi. Fabuła, choć w żadnym momencie nie błyszczy oryginalnymi rozwiązaniami, jest całkiem przemyślana i spójna. Na wyświechtane zwroty akcji narzekać nie będę - książka powstawała w pierwszej połowie lat 90-tych ubiegłego wieku i wówczas, tak mi się przynajmniej wydaje, nie było to jeszcze wszystko tak ograne.

Muszę też zwrzeszczeć Prószyńskiego za opis umieszczony na tylnej okładce, który zdradza po prostu zbyt wiele. Ostatnie zdanie opisu mówi o czymś, co ma miejsce na ostatnich 50 stronach książki. Litości, bez takich Panie i Panowie, to naprawdę psuje sporo frajdy z lektury...

Pomijając wszystkie te mankamenty, książka napisana jest bez zarzutu. Nie męczy, momentami potrafi wciągnąć, zaciekawić (np. opisami średniowiecznych narzędzi tortur), a tożsamość głównego Zła nie od razu jest oczywista. Autorka podsuwa fałszywe tropy i w moim przypadku osiągnęła sukces, udało jej się zwieść mnie na manowce, choć warto mieć na uwadze, że nigdy nie byłem dobry w typowaniu książkowych morderców ;)

Komu polecam? Na pewno nie miłośnikom takich autorów jak Arnaldur Indridason, czy (po części) Michael Connelly, dla których budowanie klimatu i wyraźnie zarysowany wątek obyczajowy są ważniejsze od wartkiej akcji i przymusu szokowania. Książce dużo bliżej do pisarstwa Marka Billinghama, czy, idąc trochę innym tropem, seriali typu CSI. Jeśli w tych klimatach czujecie się najlepiej, "Syreni Śpiew" na pewno przypadnie Wam do gustu. Ja już raczej nie sięgnę po kolejne części cyklu z Tonym Hillem, nie po cenie okładkowej. Bo jeśli trafią na wyprzedaż, albo ktoś sprawi mi je w prezencie - przyjmę z otwartymi ramionami ;-)



Ocena: 6.2/10

niedziela, 14 października 2012

Co widziały wrony - Ann-Marie MacDonald


Co widziały wrony - Ann-Marie MacDonald
Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość stron: 848

Bohaterami książki jest rodzina kanadyjskiego lotnika. Główna akcja toczy się w na początku lat 60-tych ubiegłego wieku. Jack, Mimi i ich dwójka dzieci przenoszą się z Niemiec do kanadyjskiej bazy lotnictwa w Centralii. Miejsce jak z obrazka, rodzina jak z obrazka. Dzieci - ośmioletnia Madeleine i dwunastoletni Mike - oraz ich rodzice szybko wpasowują się w nowe otoczenie i wszystko wskazuje na to, że spędzą w Centralii wiele pięknych lat. Niestety z czasem na tej czystej powierzchni pojawiać się będzie coraz więcej rys. Jack wplątuję się w tajną operacje, Madeleine jest molestowana, a po pewnym czasie zostaje zamordowana koleżanka z jej klasy.

Książka jest bardzo dobrze napisana. To nie jakieś tandetne czytadło, z którego nie wynosi się nic, prócz naiwnej historii, którą i tak kilka dni później zupełnie się zapomina. Ciekawy język, masa interesujących przemyśleń, wniosków, opisów - uwielbiam czytać z poczuciem, że nie robię tego wyłącznie dla zabicia czasu. MacDonald stworzyła bardzo dobrą powieść z pełnowymiarowymi bohaterami i intrygującą historią. Wszystkie wątki prowadzone są znakomicie i całość, ponad 800 stron, czyta się w przeważającej większości bardzo szybko. Jedynie początek i dłuższy fragment w drugiej połowie książki wydaje się nieco rozwlekły - po pierwszych stu stronach kolejne przewracają się jednak właściwie same, cała autostrada tylko dla mnie, pędzę z maksymalną dozwoloną prędkością. Niewielki korek na drodze robi się w momencie, gdy akcja przenosi się dwadzieścia lat w przód, ale, tak jak już pisałem, po krótkiej chwili ponownie dajemy po gazie, i tak już do samego, dosyć zaskakującego finału.

Przemyślana, świetnie napisana powieść obyczajowa. Gorąco rekomenduje. W momencie gdy to pisze, można ją kupić na Weltbild.pl za 15 złotych. Lepszej zachęty chyba nie potrzebujecie.




Ocena: 9.0/10

Największy plus: świetnie napisana powieś obyczajowa
Największy minus: dużych minusów brak

środa, 10 października 2012

Rochard [PC] - Recenzja




Deweloper: Recoil Games

Platforma: PC, PS3
Cena: 9,99€ (Steam)

Rochard to gra wchodząca w skład szóstej edycji Humble Indie Bundle, którego mogliście jakiś czas temu wyrwać dosłownie za kilka złotych - spoglądając na zawartość pakietu kwota ta wydaje się wręcz nieprzyzwoicie niska.

Kupiłem, zapłaciłem, wklepałem dwa otrzymane kody na Steam i po godzinie, potrzebnej do ściągnięcia wszystkich tytułów (kilka GB danych), postanowiłem spróbować swych sił w Rochard. Wybór raczej spontaniczny, podjęty po obejrzeniu fajnie zrealizowanego trailera z wpadającym w ucho utworem muzycznym. Cóż takiego kryje się pod tajemniczą nazwą Rochard? Platformówka z silnie zarysowanymi elementami logicznymi, miks gatunków od dłuższego czasu szalenie modny wśród niezależnych twórców gier.

Po uruchomieniu programu i przejściu przez standardowe ekrany z firmowym logo autorów, trafiłem do menu głównego, skąd od razu, swoim zwyczajem, przeskoczyłem do opcji. Znajdziemy tam ustawienia grafiki, dźwięku, języka - tu niespodzianka, jest też polski, miło - w sumie bardzo klasycznie, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, gdyż często brakuje nawet tych, wydawałoby się, podstawowych możliwości konfiguracyjnych. Po chwili szperania i dłubania odpaliłem właściwą grę.

Rochard to nazwisko górniko-astronauty, w którego przyjdzie się nam wcielić. Facet ma pecha, od dłuższego czasu nie potrafi znaleźć żadnej bogatej w złoża turbinium asteroidy, co nie w smak zwłaszcza jego szefowi. Wszystko zmienia się w chwili, gdy nasz dzielny górnik odkrywa pewne tajemnicze, ukryte głęboko miejsce pełne cennych złóż. Radość nie trwa długo - chwilę potem, zwabieni zapachem pieniędzy, zjawiają się kosmiczni piraci. Tylko John Rochard może się z nimi rozprawić, co też chętnie uczyni. W trakcie rozgrywki fabuła nieco się pokomplikuje, ale wszystkie zwroty akcji są dosyć przewidywalne, a historia stanowi tylko pretekst do zabawy. A tej nie zabraknie.

Gra to dwuwymiarowa platformówka, co najlepiej oddają screeny zawarte w tym tekście. Poza małpią zręcznością przydadzą Wam się jednak dużo bardziej umiejętności logicznego myślenia i kombinowania, gdyż to właśnie na tym opiera się główny trzon rozgrywki. Jeśli oczekujecie wyłącznie strzelania i skakania - trafiliście pod zły adres ;)



Głównym elementem naszego arsenału jest G-Lifter, po naszemu pistolet grawitacyjny, za pomocą którego możemy przenosić z miejsca na miejsce na przykład ciężkie skrzynki, ale też nimi ciskać, chociażby we wrogów. Kolejną nabytą wkrótce umiejętnością Johna jest manipulator grawitacji całego otoczenia, który pozwala na wykonywanie wyższych skoków, przenoszenia jeszcze cięższych skrzyń itd. Właściwie aż do końca gry zdobywamy jakieś nowe bajery, co daje twórcom okazje do zaimplementowania coraz to nowych i bardziej złożonych zagadek. Pod koniec robi się dosyć ciężko, choć w ogólnym rozrachunku poziom trudności nie należy do szczególnie wyśróbowanego - ot, średnia półka, potu za dużo nie wylejecie ;)



Zagadki. Ciekawe, ale pozostawiają ogromny niedosyt. Odnoszę wrażenie, że potencjał, jaki tkwił w tym elemencie, nie został wykorzystany nawet w połowie. Sam punkt wyjściowy - rewelacja, gorzej z fajnym designem łamigłówek. Szkoda, ale może doczekamy się kontynuacji.
Naszym zadaniem będzie m.in. szukanie i montowanie/rozmontowywanie bezpieczników, co aktywuje/dezaktywuje podłogę pod napięciem, drzwi, pole siłowe itp. rzeczy, przekierowywanie wiązki lasera (traf tam, aby coś wybuchło, traf tu, aby przejść dalej), wykonywanie podwójnych skoków (przy zmniejszonej grawitacji wykonujemy skok ze skrzynką, którą w odpowiednim momencie odrzucamy, co skutkuje naszym drugim skokiem), huśtanie się, rzucanie lepkimi bombami, które należy w odpowiednim momencie detonować, by włączyć przycisk...i tak dalej, jest tego naprawdę sporo, nie mam zamiaru psuć Wam przyjemności (co i tak już po części chyba zrobiłem) w odkrywaniu tego, co przygotowali autorzy.



Grafika - przyjemna dla oka, w wysokiej rozdzielczości. Nie szokuje, nie zaskakuje, ale pozostawia po sobie dobre wspomnienia. Dźwięk i muzyka zasługują zaś na słowa pochwały - voice-acting jest świetny (Jon St. John jako Rochard - miodzio!), a muzyka klimatyczna, choć ta przygrywa zdecydowanie zbyt rzadko. Próbkę możecie usłyszeć w trailerze:




Czy polecam? Tak, zdecydowanie. Gra nie należy do najdłuższych, ale z tych 6 godzin potrzebnych do jej ukończenia większość stanowi esencję czystej frajdy. Moim zdaniem warto, nawet pomimo lekkiego niedosytu.

sobota, 6 października 2012

Pawilon Kwiatu Brzoskwini - Mingmei Yip


Pawilon Kwiatu Brzoskwini - Mingmei Yip
Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość stron: 592

Po książkę, i wcale nie zamierzam tego ukrywać, sięgnąłem skuszony przede wszystkim korzystnym stosunkiem ceny do liczby stron. Lubię takie grube tomiszcza - zwłaszcza, gdy są ładnie wydane i kosztują dziesięć złotych. Rzuciłem wcześniej co prawda okiem na kilka recenzji, ale życie nauczyło mnie, by ufać tylko sprawdzonym blogom i serwisom (czyt. tym, których autorzy mają podobny gust do twojego ;), a niestety żaden z nich "Pawilonu..." nie recenzował. Fabuła wydała się jednak na tyle interesująca, że postanowiłem zaryzykować.

Główną bohaterką jest tu Xiang Xiang. W wyniku nieprzyjemnego splotu wydarzeń jako trzynastoletnia dziewczynka trafia do luksusowego domu publicznego, gdzie już po kilku latach dorabia się statusu prestiżowej prostytutki. Cały czas żyje jednak pragnieniem, by wydostać się z Pawilonu, odszukać matkę, która nieświadomie ją tu umieściła, i przede wszystkim pomścić śmierć ojca, oskarżonego za zbrodnie, której nie popełnił.

"Pawilon Kwiatu Brzoskwini" napisany jest poprawnie, przystępnym językiem, nic ponadto. Nie zrozumcie mnie źle, to nie zarzut, oczekiwałem porządnego czytadła, które nie nadwyręży moich szarych komórek i właśnie coś takiego otrzymałem. Ambitnie, nie, ciekawie, owszem, przeważnie, gdyż bywają też chwilę przestoju, kiedy z lektury nic konkretnego nie wynika i rozdziały sprawiają wrażenie wrzuconych tylko po to, by zwiększyć końcową objętość książki. Zachowanie bohaterki momentami irytuje, a ilość zbiegów okoliczności, które jej się przytrafiają może przyprawić o zawrót głowy i narzucić podejrzenie, że cały świat to tak naprawdę kilka krzyżujących się ulic. Co ciekawe, jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało. Podejrzewam, że gdyby akcja powieści toczyła się w Wielkiej Brytanii czy innym bliższym mi miejscu, odczucia z tym związane byłyby zgoła inne. Chiny są dla mnie tak egzotycznym krajem, że tego typu droga na skróty, którą co rusz podąża autorka, zdaje się całkiem na miejscu. Zaletą jest to, że przy okazji lektury można łyknąć nieco ciekawych informacji o Chinach. Autorce szczególną przyjemność sprawia pisanie o jedzeniu. Albo lubi gotować, albo często bywa w restauracjach ;-)

Komu polecam? Na pewno wszystkim szukającym czegoś o nieco cięższej tematyce, ale napisanego w sposób, który nie wywoła ataku ciężkiej depresji i przygnębienia. Historia pozostawia po sobie raczej pozytywne wrażenie i nie żałuję spędzonych z nią godzin, choć w gruncie rzeczy to taki literacki średniak jest. Można sięgnąć.

                       Zdjęcie wykonane w nieco spartańskich warunkach, ale jest.

Ocena: 6.2/10

Największy plus: przeważnie  nie nudzi
Największy minus: momentami trochę to wszystko naiwne

czwartek, 4 października 2012

Wrześniowe zbiory i zdobycze

Kilkanaście minut zajęło mi bieganie po pokoju od półki do półki w poszukiwaniu tego, co udało mi się kupić we wrześniu z książek. Z grubsza to chyba wszystko, choć niewykluczone, że coś pominąłem. Cały czas obiecuje sobie, że przystopuje z zakupami literatury, ale każda wyprzedaż wystawia te postanowienie na próbę, która z góry skazana jest na porażkę. Cóż, jedyna pociecha w tym, że mimo wszystko mój portfel zbyt boleśnie nie obrywa - zdecydowana większość z tytułów poniżej kosztowała mnie 5-10 zł/sztuka. Zatem, jeśli coś wpadło Wam w oko, wchodzicie na Ceneo, a potem wiecie co dalej :) Póki co - zapraszam do rzucenia okiem na zdjęcie i spis:

Jill Hathaway - Wejście w zbrodnie
Wilhelm Genazino - Abschaffel. Trylogia
Ian McEwan - Niewinni
Ian McEwan - Czarne Psy
Ian McEwan - Pierwsza miłość, ostatnie posługi
Ian McEwan - W pościeli
Ian McEwan - Dziecko w czasie
Ian McEwan - Amsterdam
Ian McEwan - Na plaży Chesil
Xiaolu Guo - 20 odsłon zachłannej młodości
Faith Hunter - Zmiennoskóra
Rani Manicka - Matka Ryżu
Robert Bloch - Psychoza
Kazuo Ishiguro - Malarz świata ułudy
Kazuo Ishiguro - Niepocieszony
Natsuo Kirino - Prawdziwy świat
Alice Sebold - Szczęściara
Melvin Burgess - Twarz Sary
Toni Morrison  - Odruch serca
Dean Koontz - Intensywność
Jhumpa Lahiri - Tłumacz chorób
Scott Turow - Zwyczajni bohaterowie
Chris Bohjalian - Sekrety Edenu

W październiku nie kupie żadnej książki, postanowione ;-)

wtorek, 2 października 2012

Jestem Legendą - Richard Matheson


Jestem Legendą - Richard Matheson
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 223


“Jestem legendą”, jedna z najważniejszych dwudziestowiecznych powieści o wampirach, regularnie pojawia się w pierwszych dziesiątkach przygotowywanych przez krytyków list najlepszych dzieł grozy. Tę trzecią książkę w dorobku Richarda Mathesona początkowo reklamowano jako fantastykę naukową, ponieważ, mimo iż powstała w 1954, jej akcja rozgrywa się w roku 1976, czyli w przyszłości. Matheson, piszący w surowym, niemal dokumentalnym stylu, był jednym z pierwszych autorów, którzy potrafili przekonać czytelnika, że nieumarli mogą się czaić nie tylko w odległym gotyckim zamku, ale i w chłodni miejscowego supermarketu.


Robert Neville to ostatni człowiek na ziemi. Tajemniczy wirus zmienił wszystkich ludzi w bezmyślne wampiry, które każdej nocy próbują wedrzeć do jego domu, by pozbawić życia jedynego mieszkańca. Neville przeistacza dom w fortece. W ciągu dnia, kiedy wampiry zapadają w swego rodzaju sen, jeździ po okolicy wyszukując je i uśmiercając, ale przede wszystkim zdobywa pożywienie i inne niezbędne do przetrwania rzeczy. Z dnia na dzień przybywa jednak pytań, na które Neville pragnie poznać odpowiedzi.

Mathesonowi udała się bardzo trudna sztuka - sprawić, bym już po kilkunastu stronach lektury czuł, widział i myślał to, co główny bohater. Dosłownie kilka tygodni wcześniej, po lekturze jakiegoś mdłego horroru, stwierdziłem, że w końcu i ja dobrnąłem do miejsca, w którym prędzej czy później znaleźć się musiałem - nabyłem naturalną odporność na grozę, krew i śmierć w literaturze. Koniec, kropka. Nie pozostaje nic innego, jak w całości przerzucić się na melodramaty i tam szukać emocji, tym razem nie wywołujących dreszczy przerażenia lecz ubytek wody przez oczy. Na szczęście mogę się jeszcze z tym desperackim krokiem wstrzymać. "Jestem Legendą" wywołał we mnie strach, smutek, złość, poczucie beznadziei...po prostu wszystko to, czego zawsze szukam w tego typu historiach, a nawet więcej, zwłaszcza jeśli mamy na uwadze skromną objętość książki. W telegraficznym skrócie - znakomicie nakreślony bohater, świetnie poprowadzona akcja, oryginalne zakończenie. Strasznie podobał mi się też sposób, w jaki Matheson pisze - bez lania wody, krótkie i przemyślane zdania.
Pozycja obowiązkowa na półce każdego miłośnika gatunku.

Nie znoszę filmowych okładek. Dużo lepiej wyglądała grafika z poprzedniego wydania. MAG rozdmuchał też objętość książki. Czcionka jest tak duża, że spokojnie mógłbym składać wyrazy bez okularów z odległości metra. Papier standardowy, szary (kremowy (?) - nie znam się). Miękka okładka. Cena okładkowa - 25 złotych. Ja dałem, o ile dobrze pamiętam, jakieś 5-6 złotych (wciąż jest na wyprzedaży - szukajcie w księgarniach internetowych, potem może być za późno!).

Ocena: 9.5/10

Największy plus: fabuła
Największy minus: zwyczajnie zbyt krótka

wtorek, 4 września 2012

Letnia Noc - Dan Simmons



Letnia Noc - Dan Simmons
Wydawnictwo: MAG
Ilość stron: 640

Opublikowana w naszym kraju dziewięć lat temu przez wydawnictwo Mag powieść "Letnia Noc" Dana Simmonsa na pierwszy rzut oka wydaje się zawierać w sobie wszystko, co dobra historia grozy mieć powinna. Apetyt rośnie zwłaszcza w chwili, gdy czytając krótki opis fabuły znajdujący się na okładce na myśl przychodzi kultowe "TO" Stephena Kinga. O czym więc jest ta książka? Przyjrzyjmy się bliżej.

Upalne lato 1960 roku. Niewielkie miasteczko Elm Havel w Illinois staje się świadkiem tajemniczych wydarzeń. Wszystko zaczyna się w ostatnim dniu roku szkolnego, kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie jeden z uczniów szóstej klasy. Niedługo potem po mieście zaczyna grasować charakterystyczna czerwona ciężarówka przewożąca padlinę, nocami, pomimo upałów, zrywa się mroźny wiatr, w ziemi pojawiają się dziwne dziury, a niektórzy z mieszkańców zdają się zachowywać jakby coś ukrywali. Grupka znajomych ze szkoły zaginionego chłopca postanawia sprawdzić, co się za tym wszystkim kryje. Są w końcu wakacje, a co za tym idzie, masa wolnego czasu, z którym nie wiadomo do końca co zrobić. Początkowa zabawa w detektywów szybko zamienia się jednak w walkę o życie i śmierć.

Simmons nie jest może w "Letniej Nocy" zbyt oryginalny, ale z typowych dla powieści grozy motywów całkiem sprawnie udaje mu się zbudować solidną i wciągającą historię. Przez niemalże 640 stron akcja toczy się wartkim, równym tempem , choć z tego co widziałem, dużo ludzi zarzuca książce zbyt silne zarysowanie wątków obyczajowych. Cóż, dla mnie był to z kolei jeden z jej mocniejszych punktów, domyślam się więc, że twierdzą tak czytelnicy gustujący w horrorach nieco innego, cięższego kalibru. Tutaj na pierwszym miejscu mamy nastrój, a miłośnicy rzezi oraz brutalnej przemocy rzeczywiście mogą poczuć delikatne ukłucie zawodu. Tego typu sceny są, ale jak na tak grubą książkę nie jest ich wiele.
Od strony psychologicznej bohaterowie zarysowani są przyzwoicie. Momentami ewentualnie może razić zbyt dorosły sposób wysławiania i zachowywania się jedenastolatków, ale nie jest to na tyle uciążliwe, by zniechęciło do dalszej lektury.
Kilka nieprzyjemnych słów należy się za to polskiemu wydaniu. Po pierwsze - spora ilość literówek i błędów (mylone imiona!). Po drugie - książka pod koniec "maglowania" zaczęła mi się nieco rozpadać i wygląda na lekko zużytą. Może to nic wielkiego, ale taki już ze mnie świr, lubię jak książka nawet po przeczytaniu wygląda niemal jak prosto z drukarni ;)
Czy warto? Według mnie tak. Po kilku negatywnych recenzjach zostałem przyjemnie zaskoczony i choć "Letnia Noc" nie jest pozbawiona wad, to miłośnicy gatunku powinni być nią usatysfakcjonowani. Dobra, rzemieślnicza robota.

Ocena: 7.0/10

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Nikt nie widział, nikt nie słyszał - Małgorzata Warda


Nikt nie widział, nikt nie słyszał - Małgorzata Warda
Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość stron: 392


Lena od dwudziestu lat próbuje dojść, co mogło się stać z jej małą siostrzyczką Sarą, która nagle „wyparowała" z podwórka w Gdyni.
Agnieszka, młoda Polka z Paryża, odkrywa, że niegdyś została porwana.
Na plaży w Łebie policja odnajduje Monikę: kobietę, która uciekła po latach od swego porywacza. Czy któraś z nich jest zaginioną Sarą?

Zacytowany na przedniej okładce fragment recenzji, w którym pada porównanie do Mankella zasugerował mi spotkanie z kryminałem czystej krwi. Jednak nie, powieści dużo bliżej do szufladki z etykietką "obyczajowe", choć wątki kryminalne są tu w dość wyraźny sposób zaznaczone. Jakby jednak nie było, najważniejsze, że to wszystko działa, a trybiki pasują niemal idealnie. Bo historię stworzoną przez Małgorzatę Wardę czyta się świetnie. Nieczęsto zdarza mi się mieć poważne problemy z odłożeniem książki gdy obowiązki wzywają, co w wypadku tej zdarzało się nagminnie - syndrom jeszcze jednego rozdziału w pełnej bolesnej krasie, zwłaszcza, gdy atakuje w dni pracujące ;)

Dobrze skonstruowana fabuła, pełnokrwiści i wiarygodni bohaterowie, a całość nakreślona w interesujący sposób. Warda nie przynudza - krótkie, niosące spory ładunek emocjonalny zdania, kilka zazębiających się w końcu wątków, retrospekcje. Czuć, że autorka troszkę nad tym wszystkim posiedziała, że nie stworzyła swojej historii na kolanie. Zaskoczeniem okazało się też zakończenie. Po kilku rozdziałach kręciłem nieco nosem nad przewidywalnością finału, który, jak mi się wówczas zdawało, jest wyraźnie zasugerowany, ale na szczęście kolejne strony dały mi pstryczka w nos.

Po lekturze, którą skończyłem już kilkanaście dni temu, mam te przyjemne poczucie, że dokonałem dobrego wyboru wrzucając ją do wirtualnego koszyka w internetowej księgarni. Zawiera w sobie wszystko, co cenie w tego typu historiach - wzbudza emocje, daje do myślenia i pozostaje w głowie na nieco dłużej niż kilka godzin po odłożeniu na półkę. Warto.

Ocena: 7.7/10

czwartek, 16 sierpnia 2012

Klasyka gier komputerowych - A.D. 2044 [PC]

Producent/Wydawca: LK Avalon

Wersja językowa: pełna polska

Data premiery: 9 września 1996


Dziś cofniemy się nieco w przeszłość, dokładnie w drugą połowę lat 90-tych ubiegłego wieku. W kilku zdaniach opowiem o grze, która jeszcze przed premierą narobiła sporo szumu wśród miłośników elektronicznej rozrywki. Mowa tu o A.D. 2044, wydanej przez Laboratorium Komputerowe Avalon.

Upływ czasu nie był łaskawy dla A.D. 2044. Ta pierwsza polska przygodówka na światowym poziomie miała premierę 9 września 1996 roku. Mieściła się na dwóch płytach CD i działała wyłącznie w środowisku Windows 95. Wszystko to robiło niesamowite wrażenie i działało na wyobraźnię, co szczególnie widać gdy przeglądany czasopisma o grach wydane w tamtym okresie czasu. Masa reklam, zapowiedzi, wywiady, a w końcu i recenzje. Choć pochlebne, to jednak czuć z nich było delikatne poczucie zawodu. Każdy oczekiwał cudu, a otrzymał po prostu bardzo solidną produkcję. Do września 96 roku pojawiły się dużo lepsze technicznie gry i dzieło LK Avalonu sprawiało wrażenie lekko spóźnionego.



Fabuła w dość oczywisty sposób nawiązuje do scenariusza filmu "Seksmisja" Juliusza Machulskiego. Trafiamy do świata przyszłości, gdzie rządy sprawują kobiety, a mężczyźni są na wymarciu. Gracz, jako ostatni przedstawiciel męskiego gatunku ma za zadanie przywrócić właściwy porządek rzeczy. Głównym twórcą gry jest Roland Pantoła. Najpierw stworzył A.D. 2044 na komputer Atari ST (rok 1991), a kilka lat później, podkręcony możliwościami pecetów, postanowił przygotować na nie remake. Gdy pracę były już bliskie ukończenia, wydaniem gry zainteresowało się LK Avalon. Dorzuciło kilku programistów oraz porządny sprzęt, pracę ruszyły z kopyta i po pewnym czasie (niestety zbyt długim) tytuł był już gotowy do puszczenia go na szerokie wody.

Grafika jest nierówna. Ekran wczytywania gry straszy paskudną czcionką, ale dalej jest już lepiej. Wyrenderowane lokacje, choć sterylne i plastikowe, mają swój urok i każde nowe pomieszczenie ogląda się z przyjemnością. Szkoda tylko, że ekran, na którym toczy się rozgrywka zajmuje zaledwie połowę obszaru na monitorze. Mimo tego wszystko jest raczej czytelne i wyraźne. Poruszamy się jak w grach Cryo - węzłowo, po z góry wytyczonym torze. Zaletą jest tu jednak fakt, że każdy ruch okraszony jest animacją, a nie bezpośrednio skokiem z lokacji do lokacji. Sprawa wygląda dużo gorzej w chwilach, gdy pojawiają się żeńskie postacie. Wyglądają i poruszają się jak źle skonstruowane roboty, co sprawia dość groteskowe wrażenie. Obecność renderowanego wprowadzenia i zakończenia cieszą...przez jakąś minutę, później zaczyna się ziewanie. Są zdecydowanie za długie i nic konkretnego z nich nie wynika. Z kilkuminutowego outra można by zostawić trzydzieści sekund i nic by na tym nie straciło.



Muzyka jedynie w formacie midi (początkowo miała być zapisana jako CD-Audio, ale podobno źle wpływało to na płynność działania gry), jednak utwory są przyzwoite, poza tym zmieniały się na tyle często, że nie zdążyły mi się osłuchać. Odgłosy podczas wykonywania różnych czynności sprawiają dosyć tandetne wrażenie, a chwilami brzmi to wręcz komiczne, niczym rodem ze starych kreskówek. Wszystkie dialogi są czytane przez lektorów, co już samo w sobie było czymś niesamowitym w rodzimej produkcji (pamiętam fragment recenzji, w której podniecony autor opisywał jak dziwnie i nie na miejscu wydawał mu się polski głos w intro). Gra aktorska nie jest może najlepsza, ale obecność w pełni udźwiękowionych dialogów cieszy. Za to należy się plus.

Zagadki polegają głównie na używaniu w różnych miejscach zebranych wcześniej przedmiotów. W wielu wypadkach nie obejdzie się bez klasycznego klikania wszystkim na wszystko, ale takie już uroki starych przygodówek, zwłaszcza stworzonych w naszym kraju. Wyzwanie zaczyna się już przy wyszukiwaniu przedmiotów. Większość z nich widoczna jest dopiero po przejściu w odpowiednie miejsce. Oglądamy stół z lewej strony, jest pusty, oglądamy go z prawej, o, w magiczny sposób pojawiło się pudełko zapałek. Dopiero po kilkudziesięciu minutach frustracji, gdy w końcu zajrzałem w poradnik, dowiedziałem się o istnieniu tego miejsca, gdzie w dodatku można się dostać tylko z jednego punktu jednego ekranu.



Jest trudno i często pozostaje liczyć wyłącznie na łut szczęścia, bez którego przejście gry w mniej niż dwadzieścia godzin graniczy chyba z cudem. Za to z solucją na kolanach pęka już w niecałe 3 godziny. Sprawdziłem.

Podsumowując, gra stanowi dziś wyłącznie ciekawostkę, swego rodzaju eksponat w muzeum polskich dokonań na polu gier komputerowych. Zatwardziali miłośnicy gatunku powinni ją obowiązkowo ukończyć, głupio byłoby przecież nie znać swego czasu najlepszej rodzimej przygodówki, prawda? :)

Mój egzemplarz gry, do dziś w stanie niemalże idealnym :D

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Książka do książki, a w końcu...mnie zasypie ;)

Przed Wami wszystko to, co udało mi się kupić przez ostatnie dwa tygodnie. Jeśli w grę wchodzą książki, nie potrafię uczyć się na własnych błędach - znów pozbyłem się ostatniego grosza, znów pozostaje naiwnie liczyć, że nie wypadnie nagle jakiś poważniejszy przymusowy wydatek. Znacie to? ;)

American Psycho - Bret Easton Ellis - kupione na Empik.com. Buszując po ich zasobach odkryłem, że książka jakiś czas temu wyszła w wersji pocketowej. 15 złotych. Nie umiałem sobie odmówić :)

Poniżej pięć tytułów zamówionych w promocji na Weltbild, dosłownie na kilka dni przed końcem akcji :)  
              
Prawnik z Lincolna - Michael Connelly
Złe miejsce - Dean Koontz
Zabawa w miłość - Margaux Fragoso     
Pocieszenie - Anna Gavalda                      
Spójrz na mnie - Yrsa Sigurdardóttir

Na koniec zakupy u Prószyńskiego i S-ki. Trochę z wyprzedaży, uzupełnienie półki przeznaczonej dla Stephena Kinga itd.   

Carrie - Stephen King
Czarny Dom - Stephen King
Za drzwiami - Michael Marshall Smith
Ołowiany wyrok - Michael Connelly
Miasto Niepokoju - Dennis Lehane   
Niebanalna więź - Sarah Waters           
Muskając aksamit - Sarah Waters
Ktoś we mnie - Sarah Waters
Syreni śpiew - Val McDermid 
Wodny labirynt - Eric Frattini
Niechciane - Kristina Ohlsson

Trenuj swój umysł, czyli jak obudzić w sobie potencjał - a tą książkę udało mi się wygrać w konkursie.

W tym miesiącu to tyle. Choćbym nie wiem jak mocno chciał kupić jakąś książkę, nie zrobię tego z braku funduszy. Może to i lepiej, troszkę odpocznę od kompulsywnego zaglądania każdego dnia do dziesiątek księgarni internetowych w poszukiwaniu promocji, wyprzedaży i innych ciekawych ofert.

Właśnie zauważyłem, że w nowej wersji Opery można już wstawiać na Bloggerze zdjęcia z dysku twardego. Hurra...dlaczego dopiero teraz?











czwartek, 9 sierpnia 2012

Nadeszła wiekopomna chwila ;)

Odwiedziłem dziś firmową księgarnie Prószyńskiego i S-ki. Udałem się tam z misją uzupełnienia półek przeznaczonych dla mojego ulubionego autora, Stephena Kinga. Misją zakończoną pełnym sukcesem. W końcu, po siedmiu długich latach, mogę pochwalić się posiadaniem w swojej kolekcji całej bibliografii Króla. Moje dwa ostatnie nabytki to "Czarny Dom" i "Carrie". Z jednej strony napawa mnie to radością (mieć i przeczytać je wszystkie - punkt honoru każdego fana), z drugiej smutkiem (to już koniec? Ja chce więcej!), który łagodzi nieco świadomość, że co jak co, ale Stephen nie próżnuje i każdego roku mogę spodziewać się co najmniej jednej nowej dłuższej historii spod jego pióra :)
Bo pisarstwo Kinga jest dla mnie jak narkotyk, taki o zaskakująco trudnych do uchwycenia objawach przy odstawianiu. Zawsze gdy czytam go po dłuższej przerwie, z przerażającą jasnością zdaje sobie sprawę, że przez cały okres rozłąki byłem na głodzie. Właśnie u Kinga znajduje wszystko czego oczekuje od literatury. To jego powieści, nowelę i zbiory opowiadań sprawiły, że na stałe zakotwiczyłem się w zamiłowaniu do książek. Może z tego też względu nie jestem do końca obiektywny przy ocenie jego twórczości, może przemawia przeze mnie sentyment, ale czy w gruncie rzeczy nie tak jest z każdym z nas? Wszyscy mamy jakieś wspomnienia związane z pierwszymi książkami i często właśnie emocje towarzyszące podczas ich lektury w dużym stopniu kształtują nasz przyszły gust czytelniczy. Na mój największy wpływ miał właśnie King. Później przyszedł Koontz, Masterton, Ira Levin i jego przerażające "Dziecko Rosemary" oraz kolejni autorzy...i tak przez kilka lat, kiedy w końcu przesycony grozą i potworami sięgnąłem po literature innego typu. Półki zaczęły zapełniać się coraz szybciej, a ja...ale to już historia nie mająca nic wspólnego z tematem tego wpisu :)
A Wy? Też macie tego jednego ulubionego pisarza, którego darzycie szczególną sympatią?

środa, 8 sierpnia 2012

Pociąg Widmo - Stephen Laws


Pociąg Widmo - Stephen Laws
Wydawnictwo: Rzeczpospolita S.A.
Ilość stron: 370

I znów dałem się nabrać. Tekst na tylnej okładce "Pociągu Widmo" jasno dawał do zrozumienia, że jest to książka napisana na miarę stylu (a nawet go przewyższająca) Stephena Kinga. Uwierzyłem. Chciałem uwierzyć. Kupiłem przy okazji "Pomrokę", również autorstwa Lawsa i zadowolony pognałem do domu. Przygodę z tym panem zacząłem właśnie od "Pociągu Widmo".

Mark Davies ulega groźnemu wypadkowi na linii King's Cross. Wypada z pędzącego pociągu i wyłącznie za udziałem jakiegoś niebywałego cudu uchodzi z tego z życiem. Jego umysł wymazuje traumatyczne zdarzenie z pamięci, jednak Mark ma odtąd niejasne przeczucie, że nie było ono dziełem przypadku ani próbą samobójczą, ale kryje się za nim coś więcej. Co gorsza, zaczynają nawiedzać go niepojące sny i nabawia się fobii, uniemożliwiającej mu wejście do pociągu. Z drugiej strony jakiś impuls pcha go każdego ranka na stacje, gdzie całe dnie przesiaduje w pobliskiej kawiarni próbując zmusić się do przekroczenia biletowej bramki . W niedługim czasie bohater zaczyna odkrywać pewne fakty, które układają się w przerażającą całość. Ludzie przejeżdżający przez feralną stacje zmieniają się nie do poznania i popełniają samobójstwa, morderstwa oraz inne okropieństwa. Davis postanawia rozwikłać tajemnicę stacji.

Brzmi to wszystko ciekawie, ale ciekawe nie jest. Podobnie jak Aycliffe z recenzji poniżej, Laws chwyta się typowych dla horrorów wzorców, ale w przeciwieństwie do tego pierwszego w u Lawsa jest to wynik pisarskich ograniczeń, facet zwyczajnie nie potrafi przekuć ich w coś intrygującego. Książka przedstawia typową historię grozy klasy B i jako taka powinna zadowolić fanów gatunku - jest krwawo, brutalnie, akcja toczy się wartko, nie zabraknie też nagłych jej zwrotów. Ja po latach taplania się w tego typu powieściach oczekuje już czegoś więcej niż zestawienia szablonów, które prócz innej kolejności ułożenia tak naprawdę nie oferują niczego świeżego. Nie zrozumcie mnie jednak źle, nie jest to kompletny gniot, od którego należałoby trzymać się z daleka. W porównaniu do najgorszych dokonań, dajmy na to, Guy N. Smitha, "Pociąg Śmierci" napisany jest przyzwoicie, aczkolwiek w odbiorze przeszkadza nieco kiepski polski przekład. Z ciekawości spojrzałem do zagranicznego wydania i tam wygląda to nieco lepiej, tekst i dialogi są mniej sztywne. Suma summarum, rzecz wyłącznie dla zatwardziałych miłośników horroru niższej kategorii. W sieci napotkałem kilka pozytywnych recenzji, co oznacza, że autor znalazł sobie sprzymierzeńców. Jak to mówią, kwestia gustu. W moim przypadku te kilka godzin z lektura nie należały do szczególnie zajmujących i przed przeczytaniem "Pomroki" muszę odpocząć. Przynajmniej z rok ;)

Ocena: 5/10

czwartek, 2 sierpnia 2012

Pokój Naomi - Jonathan Aycliffe

Pokój Naomi - Jonathan Aycliffe
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 192
Najtaniej do kupienia na: Dedalus (6,50 zł, stan na 2.08.2012)

W wigilię Bożego Narodzenia Charles zabiera swoją czteroletnią córeczkę po zakupy. W zatłoczonym sklepie z zabawkami Naomi znika w tłumie. Następnego dnia policja znajduje okrutnie zmasakrowane ciało dziewczynki.
Naomi odeszła... Czyj więc szept słyszy Charles każdej nocy? Jak to możliwe, że widzi córkę na dziwnych starych fotografiach? Na każdym zdjęciu Naomi jest z dwiema dziewczynkami. I na każdym zdjęciu mężczyzna w czerni obserwuje bawiące się dzieci.
Balansując na granicy pomiędzy rzeczywistością a szaleństwem, Charles uświadamia sobie, że musi poznać prawdę o śmierci Naomi, zanim on i jego żona podzielą jej los...


Brytyjski pisarz Jonathan Aycliffe znany jest w naszym kraju z dwóch tytułów wydanych swego czasu przez Amber - "Pokoju Naomi" i "Szeptów w mroku". Co ciekawe, obie traktują o nawiedzonych domach, jednym z najbardziej wyświechtanych motywów wykorzystywanych przez autorów specjalizujących się w tematyce grozy. Czyli co, kolejne tandetne czytadło dla zagorzałych fanatyków gatunku?

Okazuje się, że nie tylko. "Pokój Naomi" to przede wszystkim świetnie napisana historia, która tylko pozornie opowiada o duchach. Aycliffe bez odrobiny zażenowania czerpie pełnymi garściami z worka gatunkowych schematów, ale robi to świadomie. Zdaje sobie sprawę gdzie leżą granice za którymi czyha kicz i tandeta, nie pozwala, by te wyprały jego opowieść z własnego charakteru. Książka jest krótka (niecałe 200 stron), autor nie szarżuje słowem, nie bawi się w serwowanie nam ścian tekstu z którego nie wynika nic konkretnego. I bardzo dobrze. Co istotne, pomimo oszczędnego stylu książka ma w sobie zaskakująco duży ładunek emocjonalny. Wrażenie robi zwłaszcza przejmujący, grający na emocjach początek, ale dalej też nie jest dużo gorzej. Owszem, pod pewnymi względami tak, ale interesujący finał w zupełności wynagradza nieco słabsze fragmenty w środku powieści, a czytelnicy oczekujący grozy znajdą dla siebie kilka scen, które dosłownie wrzucają na plecy przyjemny (a jakże!) dreszczyk strachu.
Co tu więcej pisać - zaskakująco udany i niegłupi horror. Warto przeczytać.

Ocena: 7/10

piątek, 27 lipca 2012

Anna Fryczkowska - Trafiona-Zatopiona



Na książkę Anny Fryczkowskiej nie zwróciłbym uwagi, gdyby nie kilka pozytywnych recenzji, na które natknąłem się przeglądając rozmaite serwisy i blogi. Jest to kolejny nabytek z wyprzedaży (10 złotych), który dał mi znacznie więcej frajdy, niż dziesiątki kupionych za okładkową cenę tytułów.

Historia w "Trafionej-Zatopionej" toczy się w przeciągu dwóch dni, kiedy to Warszawę nawiedza powódź. Akcję obserwujemy z perspektywy czterech bohaterów, wszystkich w bezpośredni lub pośredni sposób dotkniętych tą sytuacją. Niespodziewanie okazuje się, że zalewająca stolicę woda zmienia życie każdego z nich.

Bardzo dobra powieść obyczajowa. Ciekawie skonstruowana, napisana w niewymuszony sposób i przede wszystkim wciągająca. Anna Fryczkowska potrafi wniknąć w psychikę swoich postaci, nadać im odpowiednie rysy osobowości, sprawić, że nie są zaledwie tekturowymi atrapami. Co jeszcze mi się podobało? Brak lukru, którego po prostu w książkach nie znoszę. Jeśli szukacie czytadła na plażę, to "Trafiona-Zatopiona" raczej się w tej roli nie sprawdzi. Tu wszystko jest jak w życiu, a życie (co za truzim) nie zawsze usłane jest różami. Polecam. Aż żal, że tak przyzwoita historia gnije na wyprzedażach, jednak z drugiej strony, gdyby nie to, nigdy bym jej nie poznał ;)

Ocena: 7/10




środa, 25 lipca 2012

Lipcowa rozrzutność

Każdy, kto nie trawi wszelkich stosów i stosików proszony jest o zamknięcie oczu ;)

Miałem się nie chwalić, ale co tam, zaspokoję swoją próżność i wstawię zdjęcie z tym, co udało mi się upolować na Weltbildowej promocji "Milion Książek po 9,90 zł na lato". W sumie 20 tytułów (+6, które są w drodze), niestety nie na wszystkie się załapałem, ale byłbym skończonym głupcem, gdybym teraz jeszcze narzekał :-P

Oto i one:

Jak widzicie rozrzut gatunkowy spory, ale dobra książka to dobra książka, bez względu na to jaka i dla kogo pisana, dlatego też znalazły się tu powieści typowo męskie jak i kobiece i wcale się tego nie wstydzę ;)

A Wy? Skorzystaliście z tej promocja? A może widzicie na tym zdjęciu jakąś kaszankę, której nie powinienem nawet kijem tykać, nie mówiąc już o płaceniu niemal dychy. Komentarze mile widziane.

środa, 18 lipca 2012

Historie jednej sprawy - Kate Atkinson

Historie jednej sprawy - Kate Atkinson
Wydawnictwo: Rebis
Ilość stron: 400
Najtaniej do kupienia na: Wersalik (7,57 zł, stan na 18.06.2012)

Lubię wyprzedaże. Często udaje mi się, dosłownie za kilka złotych, upolować naprawdę świetną powieść, która z różnych powodów nie sprzedała się tak dobrze, jak tego oczekiwał wydawca. Po "Historie jednej sprawy" Kate Atkinson nie sięgnąłbym gdyby nie Stephen King, który umieścił ją na pierwsze pozycji swoich ulubionych książek roku 2005. Poszperałem w sieci i proszę - można ją dostać za mniej niż 10 złotych. Zamówione. Po kilku miesiącach od momentu, kiedy wylądowała na mojej półce postanowiłem dać jej kilka(naście) godzin swojego czasu. Niezbyt chwytny tytuł, nieciekawa okładka, mało konkretny opis na tylnej okładki... Tak, to jedna z książek brzydkich z zewnątrz, a pięknych w środku, o czym zdałem sobie sprawę już po kilku stronach.

Bez wahania stwierdzam, że jest to jedna z najlepszych historii detektywistyczno-obyczajowych jaką czytałem w przeciągu ostatnich kilku ładnych lat. Jackson Brodie - główny bohater - to prywatny detektyw próbujący rozwikłać tajemnice związane z trzema "zimnymi" sprawami kryminalnymi sprzed lat. Kilkuletnia dziewczynka, po której ślad zaginął ponad 30 lat temu, zamordowana przez nieznanego sprawce w żółtym swetrze młoda dziewczyna, w końcu żona zabijająca siekierą męża... Jackson, wynajęty przez najbliższych członków rodziny poszczególnych spraw, zmaga się również z własnym poplątanym życiem.

Fabuła, choć niewątpliwie interesująca, wcale nie jest najmocniejszą stroną książki. Kate Atkinson posiada najskuteczniejszą broń, o jakiej tylko może marzyć pisarz - wrodzony talent do opowiadania historii. O czym by nie pisała, pisze ciekawie i zajmująco, a przede wszystkim Wnikliwie - te słowo chyba najlepiej oddaje to, o czym chcę powiedzieć. Od strony psychologicznej każda postać jest niemalże jak żywa. To nie tylko worki kości, to worki kości z odpowiednią domieszką mięsa i krwi ;) Nikt tu nie jest świętym, nikt nie jest diabłem, każdy ma swoje dobre i złe strony. Brak lukru, to mi się podoba. Dodajmy do tego przekonywujące dialogi i nie sposób się w to wszystko emocjonalnie nie zaangażować, co już samo  w sobie jest dla mnie zaletą przyćmiewającą wszystkie ewentualne wady powieści. Których, powiedzmy to sobie szczerze, nie ma wcale tak dużo. Właściwie te istniejące są na tyle nieznaczące, że nie ma sensu nawet tu o nich wspominać. Szalenie podobało mi się również cierpkie poczucie humoru, które przewija się przez wszystkie rozdziały.
W sumie - Wciągająca, inteligentna lektura. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

piątek, 13 lipca 2012

Krew Zombie - Nate Kenyon

Miasto Trumien - Nate Kenyon
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 304
Do kupienia na: Matras


Kolejny horror, którego recenzje okazały się dużo ciekawsze niż sama książka. W "Krwi Zombie" głównym bohaterem jest facet o wyjątkowo oryginalnym imieniu i nazwisku - Billy Smith. Po tym jak po pijaku powoduje wypadek, w którym ginie kobieta i dwójka jej małych dzieci (a on sam cudem unika podobnego losu) na dłuższy czas trafia do więzienia. Po wyjściu zza kratek, wciąż dręczony wyrzutami sumienia, zaczyna miewać przerażające sny i słyszeć głosy sugerujące mu niezbyt przyjemne rzeczy. Pod silnym wpływem tych namów uprowadza z plaży młodą uzależnioną od narkotyków prostytutkę i gnany dalszym impulsem wyrusza z nią do małego miasteczka, gdzie, jak się szybko okazuje, nic nie jest takie, jakie być powinno. 





Fabuła, a zwłaszcza jej rozwój w dalszych częściach powieści tracą sztampą. Wydarzenia są przewidywalne, bohaterowie i postacie drugoplanowe bez głębi, papierowi. Słabo wypadają też dialogi, co w połączeniu z powyższymi zarzutami daje średnio przekonywującą opowieść. Teoretycznie mamy do czynienia z horrorem, jednak ani przez moment nic tu nie straszy. Co więcej, nie wywołuje właściwie żadnych emocji, czy to pozytywnych, czy negatywnych. Ot, niezobowiązująca lektura, którą bez straty klimatu można odłożyć nawet na kilka dni. Zalety? Warsztat pisarski Nate'a Kenyona. Facet sprawnie operuje słowem, całość toczy się równym tempem i jest nie najgorzej skonstruowana,. Przez kolejne strony przebija się gładko - opisy, dialogi i akcję pisarz serwuje w rozsądnych proporcjach. W sumie mamy do czynienia z zaledwie poprawną powieścią grozy klasy B. Nie jestem w stanie ani polecić, ani też stanowczo jej odradzić - wspomnę tylko, że "Krew Zombie" zdobyłem na wyprzedaży za 9 złotych i ta kwota wydaje się być jak najbardziej w porządku za tego typu lekturę.

Ocena: 5.8/10

niedziela, 3 czerwca 2012

[PC] VVVVVV - mini recenzja


Platformówka dziwna tak jak jej tytuł. W VVVVVV (dziwnie się to wymawia, nieprawdaż) nietuzinkowe jest właściwie wszystko, począwszy od grafiki, po gameplay i system zapisu stanu gry. Złożony z "kilku" pikseli bohater potrafi biegać tak po ziemi, jak i suficie. Umiejętność ta stanowi główny trzon rozgrywki, otwierający projektantowi poziomów olbrzymie pole do popisu, eksperymentów i innych szaleństw. Pole, które autor wykorzystał bez zarzutu, na piątkę z plusem. Gra zaskakuje ciekawymi rozwiązaniami na każdym kroku, co ekran to cisnący się na usta komentarz typu "o kurczę", "popatrz na to", "ale to fajnie wymyślili" i tak dalej i tak dalej. Mój brat może to potwierdzić pod przysięgą w sądzie :)
                            Skocz na sufit, uważaj na duszka i szybko wracaj na ziemię

Minimalistyczna grafika rodem z Atari i 8 bitowe melodyjki nie tylko nie przeszkadzają w zabawie, one ją wręcz podkręcają, dając soczystego plaskacza w twarz każdemu, kto śmie twierdzić, że w dzisiejszych grach liczy się tylko grafika w HD i symfoniczna ścieżka dźwiękowa. Przed zagraniem w VVVVVV nie zdawałem sobie sprawy jak śmiertelnie nudzą mnie te wszystkie śliczne i samoprzechodzące się "hity" z list przebojów. Mogę śmiało stwierdzić, że na nowo odkryłem jak przyjemnie można spędzić czas przed komputerem. Niemal jak za dawnych czasów.
                  Małpi refleks wysoce wskazany. Uwaga na platformę - znika tuż po jej nadepnięciu. 

Efekt okazał się na tyle silny, że zakupiłem kilkanaście innych niezależnych produkcji w Steamowym sklepiku i od dobrego miesiąca cisne w nie bez opamiętania.
Największym minusem VVVVVV jest czas, w jakim można go przejść - zaledwie 3 godziny. I to nie przez niski stopień trudności, nic bardziej mylnego. Gra jest diabelnie trudna, jednakże posiadamy nieograniczoną liczbę żyć, a punkty zapisu znajdujemy dosłownie co krok (charakterystyczne (C) widoczne na screenach). Cóż, trzy godziny i po krzyku. Na otarcie łez możemy co prawda odpalić etapy stworzone przez bliższych i dalszych znajomych autora, ale te nie bawią już tak bardzo jak główny wątek. Czy polecam? Głupie pytanie, pewnie! Znakomity przedstawiciel wymarłego dziś niemal gatunku.

+Pokłady czystej grywalności
+Muzyka! (OST-a słucham na swoim MP3 playerze dzień w dzień ;)
+Multum prostych, lecz interesujących pomysłów

-Za krótka

sobota, 26 maja 2012

Miasto Trumien - Gary A. Braunbeck


Miasto Trumien - Gary A. Braunbeck
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 240
Do kupienia na: Dedalus.pl

Chyba nie istnieje istota ludzka, która nie lubiłaby przyjemnych niespodzianek. Nawet na wskroś przeciętna książka smakuje po stokroć lepiej jeśli podejdziemy do niej bez większych oczekiwań i szczególnie rozpalonych nadziei. "Miasto Trumien" nie kusi ani tytułem, ani okładką, ani opisem. Ot, zwyczajne czytadło, powieść grozy niższej kategorii, którą wziąłem wyłącznie ze względu na niską cenę (8,50 zł. na Dedalusie).
Z pozoru fabuła powieści nie jest zbyt skomplikowana, ale wraz z kolejno przerzucanymi stronami przekonujemy się, że w tej historii tkwi spory potencjał, a całość coraz bardziej się gmatwa.
Akcja toczy się w przesiąkniętym złem małym miasteczku Cedar Hill, przeklętym - wydawałoby się - wraz z chwilą jego założenia. Na przestrzeni lat miało tam miejsce wiele dziwnych i krwawych wypadków, a kolejne z nich właśnie teraz dają o sobie znać ze znacznie większą niż dotychczas siłą.

Książka napisana jest interesującym językiem. Autor dość umiejętnie posługuje się słowami oraz potrafi tchnąć nieco życia w wykreowanych przez siebie bohaterów i w miarę możliwości urzeczywistnić wydarzenia rodem z kompletnie odjechanych sennych koszmarów. Nie jest to literatura najwyższej próby, ale nie można też powiedzieć, że mamy do czynienia z grafomanią. Dzieję się sporo, czasem nawet za dużo, zwłaszcza, że główna oś "Miasta Trumien" to niespełna 200 stron, ale nie odczuwa się tym wszystkim zmęczenia, przesytu. Owszem, przyznaje, niektóre rozdziały bywają nudne i rozwleczone (a jednak), ale można przymknąć na ten fakt oko, gdyż nie razi to na tyle, by zniechęcić do dalszego czytania.

Horror? Zdecydowanie, zwłaszcza dla fanów dokładnych opisów scen pełnych przemocy, krwi, flaków i innych obrzydliwości. Troszkę tego jest. Miłośnicy powolnego budowania napięcia poczują się rozczarowani, tu nie ma czasu na wytchnienie. Puls podczas lektury zbyt mocno nie skacze, ale co wrażliwsi i obdarzeni bujną wyobraźnią mogą mieć mdłości.
Na osłodę dwa opowiadania umiejscowione w Cedar Hill. W sumie 240 stron, które jestem w stanie polecić wszystkim zatwardziałym fanom gatunku. Z butów książka nie wyrzuci, skarpetek nie zroluje, ale jest w stanie uprzyjemnić kilka godzin podczas bezsennej nocy.

Ocena: 6.3/10