wtorek, 24 września 2013

Intensywność - Dean Koontz


Intensywność - Dean Koontz
Wydawca: Albatros
Liczba stron: 400

Oczekiwanie na premierę Kingowej kontynuacji Lśnienia postanowiłem umilić sobie lekturą czegoś lżejszego i niezobowiązującego. Miało już paść na Mastertona, ale buszując w ogromnym stosie nieprzeczytanych książek przyszło mi w końcu na myśl, że dawno nie sięgałem po nic od Deana Koontza. Jako pierwsza rzuciła mi się w oczy bijąca dość jaskrawą czerwienią okładka "Intensywności". Nie myśląc długo, zgarnąłem ją, a potem ruszyłem w stronę kanapy ;)

Z jednego prostego powodu odpuszczę sobie w tym wypadku przeklejanie wyprodukowanego przez wydawcę opisu fabuły. Zdradza zwyczajnie zbyt wiele - ostatnie jego zdanie odnosi się do dwusetnej strony książki. Nauczony doświadczeniem, czytam zawsze tylko dwa albo trzy zdania opisów (analogicznie sprawa wygląda z trailerami filmów, kilkanaście sekund i wyłączam), co po raz kolejny uratowało mnie przed ogromnymi spojlerami.

Główną bohaterka jest Chyna Shepherd, młoda, mocno doświadczona przez życie kobieta. W momencie, gdy wydaje jej się, że wszystko zaczyna się w końcu jako tako układać, ślepy los rzuca ją w szpony psychopatycznego mordercy. Rozpoczyna się walka o życie. A właściwie o dwa życia.

Nieco to uproszczone, ale przynajmniej nie odkrywa wszystkich kart.

Nie zadziwię chyba nikogo, stwierdzając, że Koontz jest pisarzem nierównym. Kupując jego książki mam często wrażenie uczestniczenia na jarmarcznej loterii, gdzie równie dobrze możemy wygrać toster, jak i parę niemodnych skarpet. O ile pomysły na fabułę są niemal zawsze w moim odbiorze co najmniej intrygujące, to efekty przelania ich na papier bywają różnorakie. Intensywność, pomimo kilku mankamentów, śmiało można zaliczyć do kategorii udanych dzieł autora. To pełnowymiarowy dreszczowiec, z odpowiednio zagęszczoną atmosferą, co najmniej kilkoma naprawdę trzymającymi w napięciu scenami i szybkim, iście filmowym finałem. Zmagania głównej bohaterki z zabójcą, choć odrobinę nieprawdopodobne, przedstawione są w sposób nieirytujący. Z pewnym zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że niektóre wydarzenia i opisy, które w wykonaniu innego autora obrzucałbym błotem, tu w ogóle mnie nie wkurzają. U Koontza, tak jak w przypadku Elizabeth Haynes i jej opisywanego niedawno thrillera "W najciemniejszym kącie", trafiają się nieco zbyt kwieciste i tandetne porównania, ale na szczęście u tego pierwszego ich natężenie nie jest przesadzone, co sprawia, że w Intensywności ta pisarska maniera nie razi jak u Haynes.
Summa summarum, od strony warsztatu jest na tyle solidnie, by w równym stopniu zadowolić mniej i bardziej wymagające gusta. Idealny kompromis.

Właściwie jedynym wyraźnym zarzutem okazuje się to, w jaki sposób Koontz kreuje w powieści czarny charakter. Raz po raz, w niemal każdej książce, mamy do czynienia ze skrajnie zepsutym, pokręconym do granic możliwości typem, u którego - nieważne jak dobrze szukać - dobrych cech się nie uświadczy. Sięgając po książki pisarza raz na dłuższy czas może to nie boli, ale przeczytajcie sobie kiedyś jedną po drugiej, a zobaczycie w czym problem.

Podczas mej niezbyt długiej kariery zapalonego czytelnika (dopiero dziesięć lat, wcześniej tolerowałem głównie komiksy), dobrałem się do dziewięciu książek Deana Koontza. Intensywność plasuje się wśród nich gdzieś na terenach górnej piątki. W sumie - dobra rzecz. Miłośnicy gatunku i samego pisarza nie będą zawiedzeni. Ja na pewno nie byłem.

Ocena: 7,0/10

piątek, 20 września 2013

Koszmary i Fantazje - H.P.Lovecraft


Koszmary i Fantazje - H.P.Lovecraft
Wydawnictw: SQN
Liczba stron: 386

Dziś nikt już nie jest w stanie powiedzieć, ile dokładnie listów w ciągu swego życia napisał Lovecraft, ale nie ma wątpliwości co do tego, że była to liczba ogromna - szacunkowo od sześćdziesięciu do stu tysięcy sztuk. Wiedząc o tym, trudno uwierzyć, że Howard w czasach wczesnej młodości wszelkimi sposobami wzbraniał się przed tą formą kontaktu z innymi ludźmi, a przymus naskrobania chociażby krótkich podziękowań czy życzeń, był dla niego istną katorgą. W końcu jednak złapał bakcyla, dzięki czemu za sprawą tej części twórczości możemy poznać dziś jego osobę nieco lepiej. Ba, gdyby nie listy, licząca sobie sporo ponad tysiąc stron biografia Lovecrafta autorstwa S. T. Joshiego, zamknęłaby się pewnie w jednej piątej tej objętości, a wiele lat z życia ojca horroru pokrytych byłoby dziś białą plamą niewiedzy.

Poza granicami naszego kraju zbiory listów, esejów i całej reszty tego typu tekstów, które wyszły spod pióra HPL-a, wydawane są często i chętnie, u nas jak dotąd, poza kilkoma małymi wyjątkami (np. esej "Nadnaturalny horror w literaturze") fani pisarza nie mieli zbyt dużo powodów do szczęścia. Tym mocniej cieszy więc fakt, że w końcu coś na tym poletku zaczęło ulegać zmianie.

Koszmary i Fantazje jest niczym innym, jak właśnie zbiorkiem listów i esejów napisanych przez Samotnika z Providence na przestrzeni kilkunastu lat życia. Może niektórzy zechcą mnie za to stwierdzenie zlinczować, ale wiele z tych tekstów czyta się nawet lepiej niż część opowiadań Lovecrafta ;) Był to człowiek obdarzony niesamowitą inteligencją, oryginał, twardo i z zaskakującą skutecznością broniący swych (często mocno kontrowersyjnych) poglądów. Wszystko to oczywiście w swoim niepodrabialnym, tak dobrze znanym z opowiadań i dłuższych historii, stylu.

Liczba listów i całej reszty tekstów nie jest może oszałamiająca, ale odpowiedzialny za tłumaczenie i wybór Mateusz Kopacz zadbał o to, by były jak najciekawsze i podejmujące różnorodną tematykę. Na szczególną uwagę zasługuje tu zwłaszcza Notatnik z pomysłami (aż żal, że tak dużo z nich nigdy nie doczekało się rozwinięcia). Sporą wartość ma też odrzu­cony szkic Widma nad Innsmouth (można go sobie potem porównać z ostateczną wersją opowiadania). W pamięci zostaje poza tym znakomity esej o wyższości kotów nad psami oraz kilka listów, w których objawia się wyborne poczucie humoru Lovecrafta. Dla fana są to perełki w czystej postaci :) Kilka tekstów okazuje się jednak nudnych i męczących - konia z rzędem temu, kto za jednym podejściem bez uczucia znużenia przeczyta całe Obser­wa­cye w kilku czę­ściach Ame­ryki dokonane. Tekst ten, stylizowany przez autora na język używany w XVIII wieku, jest pomysłowy, czuć też, że jego pisanie przyniosło mu masę frajdy, ale okazuje się zwyczajnie za długi. Jest to, rzecz jasna, moja subiektywna opinia, nigdy nie byłem miłośnikiem architektury, ukształtowania terenu etc., tak że dla osób nieco bardziej zainteresowanych tematem będzie to niewątpliwie pasjonujące dwadzieścia stron lektury. Tak czy siak, dobór i tłumaczenie stoją na bardzo dobrym poziomie. Choćbym nawet bardzo chciał (a nie chcę), to i tak nie mógłbym się do niczego przyczepić.

Książka kosztuje 50 złotych, co jest kwotą stosunkowo wysoką, jednak sposób jej wydania w pełni poniesione koszty wynagradza. Twarda, świetnie prezentująca się okładka, kilka ilustracji, wstęp S. T. Joshiego, indeks. Słowem, pełen profesjonalizm. Nie żałuję ani jednej złotówki, a dziś Koszmary i Fantazje można już dostać dużo taniej. Jeśli mianujesz się fanem HPL-a, to po prostu wstyd nie posiadać tej pozycji w swojej domowej biblioteczce.

Ocena: 9,5/10

czwartek, 19 września 2013

Empik - 3 książki w cenie 2

Promocja trwa od wczoraj. W blogowym świecie nikt (prawie nikt?) o niej nie pisał, postanowiłem więc wspaniałomyślnie rzucić kilka słów w tym temacie ;) Do niedzieli w salonach Empik i na Empik.com przy zakupie 3 książek płacimy tylko za 2. Standardowo gratisem jest najtańsza z całej trójki pozycja. Fajnie, choć nie tak, jak początkowo się wydaje. Na Empik.com jesteśmy ograniczeni do tytułów z katalogu krajowego z dostępnością 24h, co mocno zawężą wybór. Bardzo bardzo mocno... Zawsze można jednak wybrać się do stacjonarnego salonu Empik, tam w promocji są wszystkie książki, bez wyjątków. Sam tak zrobiłem, na miejscu szybko udając się do działu z wydaniami pocketowymi (brak funduszy na większe zakupy, klasyka ;). Poszperałem i kilkanaście minut później odszedłem od kasy z trzema nowymi nabytkami. Dwa kryminały Jo Nesbo (w końcu. Jeszcze trzy i będę mieć wszystkie kieszonkowe) i grubaśna powieść Harukiego Murakamiego. Dowody rzeczowe na fotce pod tekstem ;) Zapłaciłem 30 złotych. Niewiele. Lubię takie promocje, przynajmniej wtedy mam poczucie, że nie przepłacam za książki :P Byliście? Skorzystaliście? A może dopiero zamierzacie skorzystać?

piątek, 13 września 2013

Joyland - Stephen King


Joyland - Stephen king
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 336

Devin Jones, student college'u, zatrudnia się podczas wakacji w lunaparku. Pragnie zapomnieć o nieszczęśliwej miłości. Będzie jednak musiał stanąć twarzą w twarz z czymś dużo straszniejszym. Brutalne morderstwo sprzed lat, los umierającego dziecka, mroczne prawdy o życiu i o tym, co po nim następuje - wszystko to sprawi, że świat Devina już nigdy nie będzie taki sam... 

Na każdą nowość, która wyszła spod pióra Stephena Kinga rzucam się niczym wygłodniałe zwierzę na schabowego, nie zdziwi więc zbytnio nikogo fakt, że Joyland miałem już w dniu premiery. Na samym starcie pozytywnie zaskoczyła mnie cena. Większość sklepów sprzedawała książkę z dużym rabatem. Ba, po dziś dzień można ją dostać za ponad dziesięć złotych mniej niż wskazuje kwota widniejąca na okładce. Przełożyło się to oczywiście, rzecz jasna poza kampanią reklamową, na sprzedaż, co odzwierciedla między innymi bardzo duża ilość głosów oddanych na Joyland w serwisie Lubimy Czytać. Jest dobrze. A sama powieść? Niezła. Zaledwie niezła. Podejrzewam, że gdyby napisał ją ktoś inny, rozpływałbym się teraz w zachwytach, ale to King, a na tle jego wcześniejszych dzieł, nawet tych świeżych, (Pod Kopułą, Dallas '63) wypada tylko zadowalająco. Żeby nie było niedomówień - podobało mi się. Mam jednak kilka zarzutów, nad którymi w tej krótkiej opinii się skupię. Przede wszystkim jest za krótko. Kilka wątków aż prosi się o rozbudowę, dodatkowe kilkadziesiąt stron na rozwinięcie skrzydeł. I niech mi teraz ktoś powie, że King jest be, bo leje wodę i przynudza... Rzucę mu w twarz Joyland, które w starciu z wagą ciężką, a mówiąc to, mam na myśli chociażby "To", "Bastion", "Dallas '63" i "Pod Kopułą", pada nieprzytomne już po kilku rundach wymiany ciosów.
Po drugie, nie jest to horror, nie jest to też kryminał. To obyczajówka z lekko zarysowanym wątkiem paranormalnym i jeszcze mniej widocznym wątkiem kryminalnym. Choć to akurat wcale nie wada, od dłuższego czasu twierdzę, że najlepszy King, to King w wydaniu obyczajowym. I te fragmenty w Joyland czyta się najprzyjemniej. Cała reszta (groza i kryminał) zdają się być nieco wymuszone i w gruncie rzeczy zbędne. Na szczęście finałowe starcie, choć z przewidywalnym zakończeniem i z największą ilością ów zbędnych przedstawicieli dwóch powyższych gatunków, trzyma w napięciu i przebija się przez nie ekspresowo. Świetnie, bardzo przekonująco przedstawione jest też życie codzienne pracowników parku rozrywki. Ich zajęcia, problemy, slang (w tym miejscu brawa za solidny przekład)...fajnie spojrzeć na to od środka, oczami bohatera, który - zupełnie tak jak my - nic o tej stronie wesołego miasteczka tak naprawdę nie wie. Na osłodę znajdzie się też wątek romantyczny, któremu niektórzy zarzucają co prawda zbyt bliskie powiązania ze stylem pisarskim Danielle Steel, mnie się jednak podobał. Mógłby być nawet bardziej rozbudowany.
Czytając Joyland na zmianę towarzyszyły mi właśnie uczucia frajdy i niedosytu. To tak, jakby szef kuchni w dobrej restauracji podsuwał Wam pod nos smaczną potrawę, pozwalał wziąć kilka kęsów, i tuż po tym ją zabrał, na jej miejsce serwując coś innego. Nawet jeśli nowe danie okazuje się równie dobre, to wciąż macie w pamięci radość jaką sprawiała Wam ostatnia potrawa i przez dłuższą chwilę ciężko cieszyć się nowym przysmakiem. Wychodząc z takiego lokalu mamy pełne prawo być nieco skołowani :p I coś takiego mam z Joyland. Niby się podobało, a jednak ostatecznie przyznaje książce siódemkę.

Ocena: 7.0/10

Już za 11 dni premiera Doktora Sen - woohoo! Dni zaczynają się coraz bardziej dłużyć, ale to już naprawdę tuż tuż, niemalże czuje zapach farby drukarskiej ;) Książka będzie gruba, co cieszy, jednakże kilka dni temu moi tajni agenci donieśli, że objętość jest sztucznie rozdmuchana. Mam nadzieję, że w graniach rozsądku. Pożyjemy, zobaczymy. Księgarnio Prószyńskiego - wypatruj mnie 24 września w swych progach! ;)

wtorek, 2 lipca 2013

W Najciemniejszym Kącie - Elizabeth Haynes


W Najciemniejszym Kącie - Elizabeth Haynes
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Liczba stron: 434

Catherine Bailey jest singielką wystarczająco długo, by na pierwszy rzut oka rozpoznać smakowity kąsek. Lee – wspaniały, charyzmatyczny i spontaniczny – wydaje się mężczyzną idealnym. Znajomi Catherine, którzy po kolei ulegają jego urokowi, również podzielają tę opinię.
Wkrótce jednak Lee ujawnia swoje prawdziwe oblicze, a miejsce czułości i namiętnego seksu zajmuje chorobliwa zazdrość. Choć nieprzewidywalność mężczyzny i jego bezwzględne dążenie do sprawowania kontroli zaczynają przerażać Catherine, nikt nie traktuje poważnie jej obaw. Zdesperowana dziewczyna, coraz bardziej odizolowana, uwięziona w najciemniejszym kącie własnego świata, drobiazgowo obmyśla plan ucieczki...

Chyba nie istnieje możliwość podejścia do książki bez żadnych oczekiwań kiedy jeszcze przed rozpoczęciem lektury wydawca atakuje nas kilkoma stronami zapełnionymi fragmentami pozytywnych recenzji i opinii. Pisarze, prasa - wszyscy chwalą, zachwycają się stylem, psychologiczną głębią, w zasadzie wszystkim. Przyznaje, solidnie się tymi słowami nakręciłem. W rezultacie rzeczywiście oczekiwałem zarówno "wstrząsającego thrillera psychologicznego", jak i "jednego z najlepszych kryminałów, jakie ukazały się w ubiegłym roku". Wiem, nie powinienem. Przecież życie nauczyło mnie nie ufać żadnym pismakom i autorom, którzy bez mrugnięcia okiem za kilka tysięcy dolarów w kilka minut nasmarują parę pozytywnych zdań o każdej, choćby nawet bardzo przeciętnej książce.
Poczucie zawodu było chyba nieuniknione. I tak, zawiodłem się. Bo "W Najciemniejszym Kącie" nie sprawdza się ani jako historia psychologiczna, ani jako czystej rasy kryminał. To po prostu thriller, powiedziałbym wręcz, że typowo rozrywkowy, nawet jeśli poruszana w książce tematyka jest całkiem poważna i aktualna. Thriller, nic ponadto. I to raczej dla mas, taki, którego przeciętny Kowalski nie porzuci po kilkudziesięciu stronach ze względu na "ciężar", trudny język czy cokolwiek innego charakteryzującego ambitniejsze pozycje.
Ze względu na wygórowane oczekiwania przez pierwsze sto stron czytało mi się to strasznie źle, ale potem - kiedy już przestawiłem zwrotnicę i skierowałem wagonik na tory Piotra mniej wymagającego - historia okazała się całkiem ciekawa, okazjonalnie trzymająca nawet w napięciu. Krótkie rozdziały i ciekawa struktura powieści sprawiają, że bardzo trudno odłożyć ją na później. Na pewno to znacie - "jeszcze tylko ten rozdział i biorę się za pracę", a po chwili "O, kolejny też jest krótki, nic się nie stanie jak go przeczytam". I tak przez następne trzydzieści minut :)
Tyle jeśli chodzi o zalety, a jako że lubię zrzędzić, to pokręcę jeszcze nosem na dosyć słabe dialogi i wyraźnie wyczuwalną naiwność całej opowieści - niektóre sceny są naprawdę grubymi nićmi szyte. Nie chcąc spojlerować, nie będę tego tematu bardziej zgłębiać.
Warto też wspomnieć, że od czasu do czasu autorka stara się wprowadzić nieco mocniejszy akcent, zaszokować, korzystając przy tym z szerokiego asortymentu słów powszechnie uznanych za wulgarne, ale robi to trochę nieporadnie. W tych momentach najwyraźniej widać, że brak jej pazura. Że to trochę nie jej gatunek. I być może właśnie to powoduje, że "W Najciemniejszym Kącie" to książka, która mogła być bardzo dobra (pomysł), a jest tylko dobra. Do przeczytania i raczej szybkiego zapomnienia.

Ocena: 6,2/10

[DS] Assassin's Creed: Altair's Chronicles - recenzja gry


Assassins Creed na DS-ie, czego można było się spodziewać, to zupełnie inna gra niż ta z komputerów i dużych konsol. Gameloft oferuje nam platformówke, w której elementy skradankowe stanowią zaledwie śladowy składnik całej rozgrywki. Gra ukazała się w sklepach już kilka lat temu, ale po skończeniu głównego wątku stwierdzam, że nawet dziś - choć na tle nowszych DS-owych platformerów wypada raczej przeciętnie - potrafi przykuć do dwóch ekranów konsolki na kilka chwil. Istotne jest, iż fabuła nie odtwarza tego, co mieliśmy okazję zobaczyć w dużym AC - historia ma miejsce przed wydarzeniami znanymi z pierwowzoru. Tak, to brzmi fajnie, a jednak w praniu zbyt fajne nie jest. Scenariusz jest miałki i schematyczny, choć ale nie na tyle, by pomijać animacje. Zawsze coś.

Grze najbliżej chyba do Prince of Persii. Sporo walczymy, ale gameplay w dużej mierze opiera się na skakaniu, omijaniu rozmaitych pułapek i wspinaczek na wszystko, co popadnie. Gameloft dwoi się i troi, by do rozgrywki nie wkradła się monotonia. Po części im się to udaje, po części nie. Etapy są dosyć zróżnicowane i aż do samego końca zabawy trafiamy na świeże fragmenty rozgrywki. Za to zdecydowanie należy się autorom spory plus. Szkoda tylko, że to wszystko jest jakieś takie bez polotu, zaledwie rzemieślniczo wykonane. Misji jest w sumie 13, a większość z nich dzieli się na 2 czy 3 podpoziomy, co przy zwyczajnym tempie rozgrywki na normalnym poziomie trudności powinno dostarczyć maksymalnie 8 godzin zabawy. Dużo, mało? W sam raz.

Biegania po dachach jest tu sporo. Ale to dobrze, wyżej jest bezpieczniej.
Oprawa graficzna stoi na dopuszczalnym poziomie. Zwiedzimy sporo różnych miejscówek i każda z nich posiada swoje charakterystyczne elementy wystroju. Niektóre lokacje są bardzo ładne, inne kolą nasze poczucie estetyki brzydkimi teksturami i sterylnością, ale suma sumarum nie jest tak najgorzej. Zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z grafiką 3D - ząbki i duże piksele można na DS-ie zrozumieć. Jedynym wyraźnym mankamentem są spadki płynności podczas walki z dużą ilością wrogów. Chwilami czułem się prawie jakbym oglądał pokaz slajdów.

Muzyka odzywa się głównie podczas starć z wrogami i brzmi nie najgorzej. Niezłe są też efekty dźwiękowe. Szkoda, że scenki pozbawione są czytanych dialogów, nadałoby im to nieco ładunku emocjonalnego.

Ekran dotykowy wykorzystujemy do wglądu na mapę obecnie eksplorowanego terenu, zmiany broni, a także podczas prostych mini gier - wyciąganie kluczy z kieszeni strażników i przesłuchania. W pierwszej musimy przesuwać klucz tak, by w drodze do "wyjścia" nie dotykał niczego wokół siebie. W drugiej w odpowiednim momencie uderzamy stylusem w pojawiające się na ekranie kółeczka. Coś jak w grach rytmicznych. Kilka razy skorzystamy też z mikrofonu, zdmuchując piasek ze skrzyń skrywających niebieskie chmurki. Te służą do upgrade'u naszych punktów życia oraz siły ataku. Znajdujemy je właśnie w skrzyniach, wazach, luźno leżące na ziemi oraz po pokonaniu wrogów.

Wspomniana wyżej mini-gra w złodzieja. Dosyć prosta - żeby nie powiedzieć prostacka - ale w małych ilościach bawi
Sterowanie nie należy do najwygodniejszych. Postać Asasyna porusza się dosyć topornie i przez pierwszą godzinę co krok giniemy w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, zwłaszcza tam, gdzie należy wykonać skok. Nic tu nie jest intuicyjne, przez co początek zabawy może okazać się odstraszający od sięgnięcia głębiej. Poziom trudności jest tym samym nierówny. Niektóre fragmenty przechodzimy z palcem w nosie, inne zaś powtarzamy po kilka(naście razy). Absurdem są walki z bossami, składające się z banalnych i krótkich Quick Time Eventów. Porażka na całej linii. Pojedynki te nie dają żadnej satysfakcji.

Z oceną ogólną mam mały problem. AC na DS-ie to produkcja mocno niedopracowana, ale aż do finału trzymająca przed ekranami konsoli w umiarkowanym zainteresowaniu. Zagrać można, ale jeśli tego nie zrobicie, wasze życie na pewno nie stanie się uboższe ;-)

Grafika: 6+/10
Dźwięk: 6/10
Grywalność: 6/10
Ocena ogólna: 6/10
     

piątek, 31 maja 2013

Zodiak - Robert Graysmith


Zodiak - Robert Graysmith
Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 272 (+32 strony zdjęć)

Nigdy nie czytam dwa razy tych samych książek. Po prostu szkoda mi czasu. Świadomość, że te kilkanaście godzin spędzonych na powtórce mogę poświęcić na poznanie czegoś nowego jest przygniatającym argumentem w starciu nawet z moimi ulubionymi powieściami. Nie ma jednak reguł bez wyjątków, a jednym z nich jest właśnie - jak już pewnie zdążyliście dostrzec, spoglądając na okładkę i tytuł - "Zodiak" Roberta Graysmitha. Słuchając poświęconego seryjnym mordercom odcinka podkastu Masy Kultury naszła mnie silna chęć na ponowne zmierzenie się z tą książką. Wciąż pamiętałem z jaką fascynacją czytałem ją po raz pierwszy - choć miało to miejsce ponad 6 lat temu. Po kilka dniach opierania się pokusie nie wytrzymałem i złamałem swoją zasadę. Po raz drugi w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Bardzo niepokojący objaw ;) Nie było jednak tak strasznie, gdyż te niespełna 270 stron (plus 32 strony skanów, zdjęć itd.) wtłoczyłem w swój chory umysł stosunkowo szybko - w trzy dni. Wrażenia? Niemal pokrywające się z tymi, które wzniosłem z pierwszego spotkania - kawał świetnej literatury faktu. I nic a nic nie przeszkadzały mi nawet zgrzyty w polskim tłumaczeniu (błędy, pomyłki, chwilami koślawy przekład). Amber to Amber, wyżej wymienione usterki są po prostu jedną z cech charakterystycznych wydawnictwa ;)
Kim jest Zodiak? Seryjnym mordercą, który polował na swoje ofiary w latach 60 i 70-tych ubiegłego wieku (a być może też wcześniej i później). Mordował na różne sposoby - nożem, z broni palnej, w przebraniu, bez przebrania - czerpiąc ze swych czynów, jak się zakładało, przyjemność seksualną. Jak głosi tekst z okładki, Zodiaka poszukiwano za 6 zabójstw, choć on sam przyznawał się do niemal czterdziestu. Ponurą sławę zyskał między innymi za sprawą listów i szyfrów, które wysyłał do gazet, policji i ludzi związanych ze śledztwem. Balansował na krawędzi, a mimo to do dziś jego tożsamość pozostaje zagadką. Również kilka szyfrów cały czas pozostaje niezłamanych. Czy rzeczywiście, jak sugerował morderca, w jednym z nich kryje się jego imię i nazwisko? Jeśli tak, to prawdopodobnie ułożył kryptogram w taki sposób, by jego rozwiązanie było niemal niemożliwe.
Dużym plusem wydania są 32 strony skanów listów, szyfrów i innych przesyłek Zodiaka. Na zdjęciu  po lewej stronie znajduje się wspomniany niezłamany dotąd kryptogram. 
Książkę napisał Robert Graysmith, dziennikarz i karykaturzysta pracujący dla dziennika "San Francisco Chronicle" w czasie, gdy Zodiak przysyłał swoje listy. Sprawa ta tak mocno go zafascynowała, że przez lata badał wszystkie jej wątki, nawet te, które policja, często niesłusznie, z miejsca odrzuciła. Wyniki swojego śledztwa opisał właśnie w tej książce. Dziś, po ponad trzydziestu latach od jej wydania, jest już chwilami trochę zdezaktualizowana - z upływem czasu wyszły na jaw nowe informacje, ale cały czas jest to w naszym kraju najlepsze źródło wiedzy na temat nieuchwytnego Zodiaka. Zauważyłem też, że Graysmith, opierając się na przeprowadzonych rozmowach, kilka razy przedstawia rekonstrukcję wydarzeń odbiegającą od tej, którą znaleźć można w aktach poszczególnych spraw (dla ciekawych - można je znaleźć w sieci). Niedbałość policji jest chwilami przerażająca, co razi tym mocniej, że przy innych okazjach wykazywali się wręcz śmieszną nadgorliwością. Jedno można powiedzieć na pewno - Zodiak był szalenie sprytny, ale to, że nie został schwytany jest w równym stopniu zasługą jego niewyobrażalnego szczęścia.
Portret pamięciowy Zodiaka

W książce sporo jest domysłów, pytań bez odpowiedzi i frustrującej bezsilności wszystkich związanych w jakikolwiek sposób ze sprawą, a Graysmithowi daleko do utalentowanego pisarza, ale czyta się to na jednym wdechu. I nic więcej, poza faktem, iż jest to pozycja obowiązkowa w biblioteczce każdego fascynata tematyką morderców, dodawać nie trzeba.

Ocena: 9/10