poniedziałek, 20 sierpnia 2012
Nikt nie widział, nikt nie słyszał - Małgorzata Warda
Nikt nie widział, nikt nie słyszał - Małgorzata Warda
Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość stron: 392
Lena od dwudziestu lat próbuje dojść, co mogło się stać z jej małą siostrzyczką Sarą, która nagle „wyparowała" z podwórka w Gdyni.
Agnieszka, młoda Polka z Paryża, odkrywa, że niegdyś została porwana.
Na plaży w Łebie policja odnajduje Monikę: kobietę, która uciekła po latach od swego porywacza. Czy któraś z nich jest zaginioną Sarą?
Zacytowany na przedniej okładce fragment recenzji, w którym pada porównanie do Mankella zasugerował mi spotkanie z kryminałem czystej krwi. Jednak nie, powieści dużo bliżej do szufladki z etykietką "obyczajowe", choć wątki kryminalne są tu w dość wyraźny sposób zaznaczone. Jakby jednak nie było, najważniejsze, że to wszystko działa, a trybiki pasują niemal idealnie. Bo historię stworzoną przez Małgorzatę Wardę czyta się świetnie. Nieczęsto zdarza mi się mieć poważne problemy z odłożeniem książki gdy obowiązki wzywają, co w wypadku tej zdarzało się nagminnie - syndrom jeszcze jednego rozdziału w pełnej bolesnej krasie, zwłaszcza, gdy atakuje w dni pracujące ;)
Dobrze skonstruowana fabuła, pełnokrwiści i wiarygodni bohaterowie, a całość nakreślona w interesujący sposób. Warda nie przynudza - krótkie, niosące spory ładunek emocjonalny zdania, kilka zazębiających się w końcu wątków, retrospekcje. Czuć, że autorka troszkę nad tym wszystkim posiedziała, że nie stworzyła swojej historii na kolanie. Zaskoczeniem okazało się też zakończenie. Po kilku rozdziałach kręciłem nieco nosem nad przewidywalnością finału, który, jak mi się wówczas zdawało, jest wyraźnie zasugerowany, ale na szczęście kolejne strony dały mi pstryczka w nos.
Po lekturze, którą skończyłem już kilkanaście dni temu, mam te przyjemne poczucie, że dokonałem dobrego wyboru wrzucając ją do wirtualnego koszyka w internetowej księgarni. Zawiera w sobie wszystko, co cenie w tego typu historiach - wzbudza emocje, daje do myślenia i pozostaje w głowie na nieco dłużej niż kilka godzin po odłożeniu na półkę. Warto.
Ocena: 7.7/10
czwartek, 16 sierpnia 2012
Klasyka gier komputerowych - A.D. 2044 [PC]
Producent/Wydawca: LK Avalon
Wersja językowa: pełna polska
Data premiery: 9 września 1996
Dziś cofniemy się nieco w przeszłość, dokładnie w drugą połowę lat 90-tych ubiegłego wieku. W kilku zdaniach opowiem o grze, która jeszcze przed premierą narobiła sporo szumu wśród miłośników elektronicznej rozrywki. Mowa tu o A.D. 2044, wydanej przez Laboratorium Komputerowe Avalon.
Upływ czasu nie był łaskawy dla A.D. 2044. Ta pierwsza polska przygodówka na światowym poziomie miała premierę 9 września 1996 roku. Mieściła się na dwóch płytach CD i działała wyłącznie w środowisku Windows 95. Wszystko to robiło niesamowite wrażenie i działało na wyobraźnię, co szczególnie widać gdy przeglądany czasopisma o grach wydane w tamtym okresie czasu. Masa reklam, zapowiedzi, wywiady, a w końcu i recenzje. Choć pochlebne, to jednak czuć z nich było delikatne poczucie zawodu. Każdy oczekiwał cudu, a otrzymał po prostu bardzo solidną produkcję. Do września 96 roku pojawiły się dużo lepsze technicznie gry i dzieło LK Avalonu sprawiało wrażenie lekko spóźnionego.
Fabuła w dość oczywisty sposób nawiązuje do scenariusza filmu "Seksmisja" Juliusza Machulskiego. Trafiamy do świata przyszłości, gdzie rządy sprawują kobiety, a mężczyźni są na wymarciu. Gracz, jako ostatni przedstawiciel męskiego gatunku ma za zadanie przywrócić właściwy porządek rzeczy. Głównym twórcą gry jest Roland Pantoła. Najpierw stworzył A.D. 2044 na komputer Atari ST (rok 1991), a kilka lat później, podkręcony możliwościami pecetów, postanowił przygotować na nie remake. Gdy pracę były już bliskie ukończenia, wydaniem gry zainteresowało się LK Avalon. Dorzuciło kilku programistów oraz porządny sprzęt, pracę ruszyły z kopyta i po pewnym czasie (niestety zbyt długim) tytuł był już gotowy do puszczenia go na szerokie wody.
Grafika jest nierówna. Ekran wczytywania gry straszy paskudną czcionką, ale dalej jest już lepiej. Wyrenderowane lokacje, choć sterylne i plastikowe, mają swój urok i każde nowe pomieszczenie ogląda się z przyjemnością. Szkoda tylko, że ekran, na którym toczy się rozgrywka zajmuje zaledwie połowę obszaru na monitorze. Mimo tego wszystko jest raczej czytelne i wyraźne. Poruszamy się jak w grach Cryo - węzłowo, po z góry wytyczonym torze. Zaletą jest tu jednak fakt, że każdy ruch okraszony jest animacją, a nie bezpośrednio skokiem z lokacji do lokacji. Sprawa wygląda dużo gorzej w chwilach, gdy pojawiają się żeńskie postacie. Wyglądają i poruszają się jak źle skonstruowane roboty, co sprawia dość groteskowe wrażenie. Obecność renderowanego wprowadzenia i zakończenia cieszą...przez jakąś minutę, później zaczyna się ziewanie. Są zdecydowanie za długie i nic konkretnego z nich nie wynika. Z kilkuminutowego outra można by zostawić trzydzieści sekund i nic by na tym nie straciło.
Muzyka jedynie w formacie midi (początkowo miała być zapisana jako CD-Audio, ale podobno źle wpływało to na płynność działania gry), jednak utwory są przyzwoite, poza tym zmieniały się na tyle często, że nie zdążyły mi się osłuchać. Odgłosy podczas wykonywania różnych czynności sprawiają dosyć tandetne wrażenie, a chwilami brzmi to wręcz komiczne, niczym rodem ze starych kreskówek. Wszystkie dialogi są czytane przez lektorów, co już samo w sobie było czymś niesamowitym w rodzimej produkcji (pamiętam fragment recenzji, w której podniecony autor opisywał jak dziwnie i nie na miejscu wydawał mu się polski głos w intro). Gra aktorska nie jest może najlepsza, ale obecność w pełni udźwiękowionych dialogów cieszy. Za to należy się plus.
Zagadki polegają głównie na używaniu w różnych miejscach zebranych wcześniej przedmiotów. W wielu wypadkach nie obejdzie się bez klasycznego klikania wszystkim na wszystko, ale takie już uroki starych przygodówek, zwłaszcza stworzonych w naszym kraju. Wyzwanie zaczyna się już przy wyszukiwaniu przedmiotów. Większość z nich widoczna jest dopiero po przejściu w odpowiednie miejsce. Oglądamy stół z lewej strony, jest pusty, oglądamy go z prawej, o, w magiczny sposób pojawiło się pudełko zapałek. Dopiero po kilkudziesięciu minutach frustracji, gdy w końcu zajrzałem w poradnik, dowiedziałem się o istnieniu tego miejsca, gdzie w dodatku można się dostać tylko z jednego punktu jednego ekranu.
Jest trudno i często pozostaje liczyć wyłącznie na łut szczęścia, bez którego przejście gry w mniej niż dwadzieścia godzin graniczy chyba z cudem. Za to z solucją na kolanach pęka już w niecałe 3 godziny. Sprawdziłem.
Podsumowując, gra stanowi dziś wyłącznie ciekawostkę, swego rodzaju eksponat w muzeum polskich dokonań na polu gier komputerowych. Zatwardziali miłośnicy gatunku powinni ją obowiązkowo ukończyć, głupio byłoby przecież nie znać swego czasu najlepszej rodzimej przygodówki, prawda? :)
Wersja językowa: pełna polska
Data premiery: 9 września 1996
Dziś cofniemy się nieco w przeszłość, dokładnie w drugą połowę lat 90-tych ubiegłego wieku. W kilku zdaniach opowiem o grze, która jeszcze przed premierą narobiła sporo szumu wśród miłośników elektronicznej rozrywki. Mowa tu o A.D. 2044, wydanej przez Laboratorium Komputerowe Avalon.
Upływ czasu nie był łaskawy dla A.D. 2044. Ta pierwsza polska przygodówka na światowym poziomie miała premierę 9 września 1996 roku. Mieściła się na dwóch płytach CD i działała wyłącznie w środowisku Windows 95. Wszystko to robiło niesamowite wrażenie i działało na wyobraźnię, co szczególnie widać gdy przeglądany czasopisma o grach wydane w tamtym okresie czasu. Masa reklam, zapowiedzi, wywiady, a w końcu i recenzje. Choć pochlebne, to jednak czuć z nich było delikatne poczucie zawodu. Każdy oczekiwał cudu, a otrzymał po prostu bardzo solidną produkcję. Do września 96 roku pojawiły się dużo lepsze technicznie gry i dzieło LK Avalonu sprawiało wrażenie lekko spóźnionego.
Fabuła w dość oczywisty sposób nawiązuje do scenariusza filmu "Seksmisja" Juliusza Machulskiego. Trafiamy do świata przyszłości, gdzie rządy sprawują kobiety, a mężczyźni są na wymarciu. Gracz, jako ostatni przedstawiciel męskiego gatunku ma za zadanie przywrócić właściwy porządek rzeczy. Głównym twórcą gry jest Roland Pantoła. Najpierw stworzył A.D. 2044 na komputer Atari ST (rok 1991), a kilka lat później, podkręcony możliwościami pecetów, postanowił przygotować na nie remake. Gdy pracę były już bliskie ukończenia, wydaniem gry zainteresowało się LK Avalon. Dorzuciło kilku programistów oraz porządny sprzęt, pracę ruszyły z kopyta i po pewnym czasie (niestety zbyt długim) tytuł był już gotowy do puszczenia go na szerokie wody.
Grafika jest nierówna. Ekran wczytywania gry straszy paskudną czcionką, ale dalej jest już lepiej. Wyrenderowane lokacje, choć sterylne i plastikowe, mają swój urok i każde nowe pomieszczenie ogląda się z przyjemnością. Szkoda tylko, że ekran, na którym toczy się rozgrywka zajmuje zaledwie połowę obszaru na monitorze. Mimo tego wszystko jest raczej czytelne i wyraźne. Poruszamy się jak w grach Cryo - węzłowo, po z góry wytyczonym torze. Zaletą jest tu jednak fakt, że każdy ruch okraszony jest animacją, a nie bezpośrednio skokiem z lokacji do lokacji. Sprawa wygląda dużo gorzej w chwilach, gdy pojawiają się żeńskie postacie. Wyglądają i poruszają się jak źle skonstruowane roboty, co sprawia dość groteskowe wrażenie. Obecność renderowanego wprowadzenia i zakończenia cieszą...przez jakąś minutę, później zaczyna się ziewanie. Są zdecydowanie za długie i nic konkretnego z nich nie wynika. Z kilkuminutowego outra można by zostawić trzydzieści sekund i nic by na tym nie straciło.
Muzyka jedynie w formacie midi (początkowo miała być zapisana jako CD-Audio, ale podobno źle wpływało to na płynność działania gry), jednak utwory są przyzwoite, poza tym zmieniały się na tyle często, że nie zdążyły mi się osłuchać. Odgłosy podczas wykonywania różnych czynności sprawiają dosyć tandetne wrażenie, a chwilami brzmi to wręcz komiczne, niczym rodem ze starych kreskówek. Wszystkie dialogi są czytane przez lektorów, co już samo w sobie było czymś niesamowitym w rodzimej produkcji (pamiętam fragment recenzji, w której podniecony autor opisywał jak dziwnie i nie na miejscu wydawał mu się polski głos w intro). Gra aktorska nie jest może najlepsza, ale obecność w pełni udźwiękowionych dialogów cieszy. Za to należy się plus.
Zagadki polegają głównie na używaniu w różnych miejscach zebranych wcześniej przedmiotów. W wielu wypadkach nie obejdzie się bez klasycznego klikania wszystkim na wszystko, ale takie już uroki starych przygodówek, zwłaszcza stworzonych w naszym kraju. Wyzwanie zaczyna się już przy wyszukiwaniu przedmiotów. Większość z nich widoczna jest dopiero po przejściu w odpowiednie miejsce. Oglądamy stół z lewej strony, jest pusty, oglądamy go z prawej, o, w magiczny sposób pojawiło się pudełko zapałek. Dopiero po kilkudziesięciu minutach frustracji, gdy w końcu zajrzałem w poradnik, dowiedziałem się o istnieniu tego miejsca, gdzie w dodatku można się dostać tylko z jednego punktu jednego ekranu.
Jest trudno i często pozostaje liczyć wyłącznie na łut szczęścia, bez którego przejście gry w mniej niż dwadzieścia godzin graniczy chyba z cudem. Za to z solucją na kolanach pęka już w niecałe 3 godziny. Sprawdziłem.
Podsumowując, gra stanowi dziś wyłącznie ciekawostkę, swego rodzaju eksponat w muzeum polskich dokonań na polu gier komputerowych. Zatwardziali miłośnicy gatunku powinni ją obowiązkowo ukończyć, głupio byłoby przecież nie znać swego czasu najlepszej rodzimej przygodówki, prawda? :)
Mój egzemplarz gry, do dziś w stanie niemalże idealnym :D |
poniedziałek, 13 sierpnia 2012
Książka do książki, a w końcu...mnie zasypie ;)
Przed Wami wszystko to, co udało mi się kupić przez ostatnie dwa tygodnie. Jeśli w grę wchodzą książki, nie potrafię uczyć się na własnych błędach - znów pozbyłem się ostatniego grosza, znów pozostaje naiwnie liczyć, że nie wypadnie nagle jakiś poważniejszy przymusowy wydatek. Znacie to? ;)
American Psycho - Bret Easton Ellis - kupione na Empik.com. Buszując po ich zasobach odkryłem, że książka jakiś czas temu wyszła w wersji pocketowej. 15 złotych. Nie umiałem sobie odmówić :)
Poniżej pięć tytułów zamówionych w promocji na Weltbild, dosłownie na kilka dni przed końcem akcji :)
Prawnik z Lincolna - Michael Connelly
Złe miejsce - Dean Koontz
Zabawa w miłość - Margaux Fragoso
Pocieszenie - Anna Gavalda
Spójrz na mnie - Yrsa Sigurdardóttir
Na koniec zakupy u Prószyńskiego i S-ki. Trochę z wyprzedaży, uzupełnienie półki przeznaczonej dla Stephena Kinga itd.
Carrie - Stephen King
Czarny Dom - Stephen King
Za drzwiami - Michael Marshall Smith
Ołowiany wyrok - Michael Connelly
Miasto Niepokoju - Dennis Lehane
Niebanalna więź - Sarah Waters
Muskając aksamit - Sarah Waters
Ktoś we mnie - Sarah Waters
Syreni śpiew - Val McDermid
Wodny labirynt - Eric Frattini
Niechciane - Kristina Ohlsson
Trenuj swój umysł, czyli jak obudzić w sobie potencjał - a tą książkę udało mi się wygrać w konkursie.
W tym miesiącu to tyle. Choćbym nie wiem jak mocno chciał kupić jakąś książkę, nie zrobię tego z braku funduszy. Może to i lepiej, troszkę odpocznę od kompulsywnego zaglądania każdego dnia do dziesiątek księgarni internetowych w poszukiwaniu promocji, wyprzedaży i innych ciekawych ofert.
Właśnie zauważyłem, że w nowej wersji Opery można już wstawiać na Bloggerze zdjęcia z dysku twardego. Hurra...dlaczego dopiero teraz?
czwartek, 9 sierpnia 2012
Nadeszła wiekopomna chwila ;)
Odwiedziłem dziś firmową księgarnie Prószyńskiego i S-ki. Udałem się tam z misją uzupełnienia półek przeznaczonych dla mojego ulubionego autora, Stephena Kinga. Misją zakończoną pełnym sukcesem. W końcu, po siedmiu długich latach, mogę pochwalić się posiadaniem w swojej kolekcji całej bibliografii Króla. Moje dwa ostatnie nabytki to "Czarny Dom" i "Carrie". Z jednej strony napawa mnie to radością (mieć i przeczytać je wszystkie - punkt honoru każdego fana), z drugiej smutkiem (to już koniec? Ja chce więcej!), który łagodzi nieco świadomość, że co jak co, ale Stephen nie próżnuje i każdego roku mogę spodziewać się co najmniej jednej nowej dłuższej historii spod jego pióra :)
Bo pisarstwo Kinga jest dla mnie jak narkotyk, taki o zaskakująco trudnych do uchwycenia objawach przy odstawianiu. Zawsze gdy czytam go po dłuższej przerwie, z przerażającą jasnością zdaje sobie sprawę, że przez cały okres rozłąki byłem na głodzie. Właśnie u Kinga znajduje wszystko czego oczekuje od literatury. To jego powieści, nowelę i zbiory opowiadań sprawiły, że na stałe zakotwiczyłem się w zamiłowaniu do książek. Może z tego też względu nie jestem do końca obiektywny przy ocenie jego twórczości, może przemawia przeze mnie sentyment, ale czy w gruncie rzeczy nie tak jest z każdym z nas? Wszyscy mamy jakieś wspomnienia związane z pierwszymi książkami i często właśnie emocje towarzyszące podczas ich lektury w dużym stopniu kształtują nasz przyszły gust czytelniczy. Na mój największy wpływ miał właśnie King. Później przyszedł Koontz, Masterton, Ira Levin i jego przerażające "Dziecko Rosemary" oraz kolejni autorzy...i tak przez kilka lat, kiedy w końcu przesycony grozą i potworami sięgnąłem po literature innego typu. Półki zaczęły zapełniać się coraz szybciej, a ja...ale to już historia nie mająca nic wspólnego z tematem tego wpisu :)
A Wy? Też macie tego jednego ulubionego pisarza, którego darzycie szczególną sympatią?
Bo pisarstwo Kinga jest dla mnie jak narkotyk, taki o zaskakująco trudnych do uchwycenia objawach przy odstawianiu. Zawsze gdy czytam go po dłuższej przerwie, z przerażającą jasnością zdaje sobie sprawę, że przez cały okres rozłąki byłem na głodzie. Właśnie u Kinga znajduje wszystko czego oczekuje od literatury. To jego powieści, nowelę i zbiory opowiadań sprawiły, że na stałe zakotwiczyłem się w zamiłowaniu do książek. Może z tego też względu nie jestem do końca obiektywny przy ocenie jego twórczości, może przemawia przeze mnie sentyment, ale czy w gruncie rzeczy nie tak jest z każdym z nas? Wszyscy mamy jakieś wspomnienia związane z pierwszymi książkami i często właśnie emocje towarzyszące podczas ich lektury w dużym stopniu kształtują nasz przyszły gust czytelniczy. Na mój największy wpływ miał właśnie King. Później przyszedł Koontz, Masterton, Ira Levin i jego przerażające "Dziecko Rosemary" oraz kolejni autorzy...i tak przez kilka lat, kiedy w końcu przesycony grozą i potworami sięgnąłem po literature innego typu. Półki zaczęły zapełniać się coraz szybciej, a ja...ale to już historia nie mająca nic wspólnego z tematem tego wpisu :)
A Wy? Też macie tego jednego ulubionego pisarza, którego darzycie szczególną sympatią?
środa, 8 sierpnia 2012
Pociąg Widmo - Stephen Laws
Pociąg Widmo - Stephen Laws
Wydawnictwo: Rzeczpospolita S.A.
Ilość stron: 370
I znów dałem się nabrać. Tekst na tylnej okładce "Pociągu Widmo" jasno dawał do zrozumienia, że jest to książka napisana na miarę stylu (a nawet go przewyższająca) Stephena Kinga. Uwierzyłem. Chciałem uwierzyć. Kupiłem przy okazji "Pomrokę", również autorstwa Lawsa i zadowolony pognałem do domu. Przygodę z tym panem zacząłem właśnie od "Pociągu Widmo".
Mark Davies ulega groźnemu wypadkowi na linii King's Cross. Wypada z pędzącego pociągu i wyłącznie za udziałem jakiegoś niebywałego cudu uchodzi z tego z życiem. Jego umysł wymazuje traumatyczne zdarzenie z pamięci, jednak Mark ma odtąd niejasne przeczucie, że nie było ono dziełem przypadku ani próbą samobójczą, ale kryje się za nim coś więcej. Co gorsza, zaczynają nawiedzać go niepojące sny i nabawia się fobii, uniemożliwiającej mu wejście do pociągu. Z drugiej strony jakiś impuls pcha go każdego ranka na stacje, gdzie całe dnie przesiaduje w pobliskiej kawiarni próbując zmusić się do przekroczenia biletowej bramki . W niedługim czasie bohater zaczyna odkrywać pewne fakty, które układają się w przerażającą całość. Ludzie przejeżdżający przez feralną stacje zmieniają się nie do poznania i popełniają samobójstwa, morderstwa oraz inne okropieństwa. Davis postanawia rozwikłać tajemnicę stacji.
Brzmi to wszystko ciekawie, ale ciekawe nie jest. Podobnie jak Aycliffe z recenzji poniżej, Laws chwyta się typowych dla horrorów wzorców, ale w przeciwieństwie do tego pierwszego w u Lawsa jest to wynik pisarskich ograniczeń, facet zwyczajnie nie potrafi przekuć ich w coś intrygującego. Książka przedstawia typową historię grozy klasy B i jako taka powinna zadowolić fanów gatunku - jest krwawo, brutalnie, akcja toczy się wartko, nie zabraknie też nagłych jej zwrotów. Ja po latach taplania się w tego typu powieściach oczekuje już czegoś więcej niż zestawienia szablonów, które prócz innej kolejności ułożenia tak naprawdę nie oferują niczego świeżego. Nie zrozumcie mnie jednak źle, nie jest to kompletny gniot, od którego należałoby trzymać się z daleka. W porównaniu do najgorszych dokonań, dajmy na to, Guy N. Smitha, "Pociąg Śmierci" napisany jest przyzwoicie, aczkolwiek w odbiorze przeszkadza nieco kiepski polski przekład. Z ciekawości spojrzałem do zagranicznego wydania i tam wygląda to nieco lepiej, tekst i dialogi są mniej sztywne. Suma summarum, rzecz wyłącznie dla zatwardziałych miłośników horroru niższej kategorii. W sieci napotkałem kilka pozytywnych recenzji, co oznacza, że autor znalazł sobie sprzymierzeńców. Jak to mówią, kwestia gustu. W moim przypadku te kilka godzin z lektura nie należały do szczególnie zajmujących i przed przeczytaniem "Pomroki" muszę odpocząć. Przynajmniej z rok ;)
Ocena: 5/10
czwartek, 2 sierpnia 2012
Pokój Naomi - Jonathan Aycliffe
Pokój Naomi - Jonathan Aycliffe
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 192
Najtaniej do kupienia na: Dedalus (6,50 zł, stan na 2.08.2012)
W wigilię Bożego Narodzenia Charles zabiera swoją czteroletnią córeczkę po zakupy. W zatłoczonym sklepie z zabawkami Naomi znika w tłumie. Następnego dnia policja znajduje okrutnie zmasakrowane ciało dziewczynki.
Naomi odeszła... Czyj więc szept słyszy Charles każdej nocy? Jak to możliwe, że widzi córkę na dziwnych starych fotografiach? Na każdym zdjęciu Naomi jest z dwiema dziewczynkami. I na każdym zdjęciu mężczyzna w czerni obserwuje bawiące się dzieci.
Balansując na granicy pomiędzy rzeczywistością a szaleństwem, Charles uświadamia sobie, że musi poznać prawdę o śmierci Naomi, zanim on i jego żona podzielą jej los...
Brytyjski pisarz Jonathan Aycliffe znany jest w naszym kraju z dwóch tytułów wydanych swego czasu przez Amber - "Pokoju Naomi" i "Szeptów w mroku". Co ciekawe, obie traktują o nawiedzonych domach, jednym z najbardziej wyświechtanych motywów wykorzystywanych przez autorów specjalizujących się w tematyce grozy. Czyli co, kolejne tandetne czytadło dla zagorzałych fanatyków gatunku?
Okazuje się, że nie tylko. "Pokój Naomi" to przede wszystkim świetnie napisana historia, która tylko pozornie opowiada o duchach. Aycliffe bez odrobiny zażenowania czerpie pełnymi garściami z worka gatunkowych schematów, ale robi to świadomie. Zdaje sobie sprawę gdzie leżą granice za którymi czyha kicz i tandeta, nie pozwala, by te wyprały jego opowieść z własnego charakteru. Książka jest krótka (niecałe 200 stron), autor nie szarżuje słowem, nie bawi się w serwowanie nam ścian tekstu z którego nie wynika nic konkretnego. I bardzo dobrze. Co istotne, pomimo oszczędnego stylu książka ma w sobie zaskakująco duży ładunek emocjonalny. Wrażenie robi zwłaszcza przejmujący, grający na emocjach początek, ale dalej też nie jest dużo gorzej. Owszem, pod pewnymi względami tak, ale interesujący finał w zupełności wynagradza nieco słabsze fragmenty w środku powieści, a czytelnicy oczekujący grozy znajdą dla siebie kilka scen, które dosłownie wrzucają na plecy przyjemny (a jakże!) dreszczyk strachu.
Co tu więcej pisać - zaskakująco udany i niegłupi horror. Warto przeczytać.
Ocena: 7/10
Wydawnictwo: Amber
Ilość stron: 192
Najtaniej do kupienia na: Dedalus (6,50 zł, stan na 2.08.2012)
W wigilię Bożego Narodzenia Charles zabiera swoją czteroletnią córeczkę po zakupy. W zatłoczonym sklepie z zabawkami Naomi znika w tłumie. Następnego dnia policja znajduje okrutnie zmasakrowane ciało dziewczynki.
Naomi odeszła... Czyj więc szept słyszy Charles każdej nocy? Jak to możliwe, że widzi córkę na dziwnych starych fotografiach? Na każdym zdjęciu Naomi jest z dwiema dziewczynkami. I na każdym zdjęciu mężczyzna w czerni obserwuje bawiące się dzieci.
Balansując na granicy pomiędzy rzeczywistością a szaleństwem, Charles uświadamia sobie, że musi poznać prawdę o śmierci Naomi, zanim on i jego żona podzielą jej los...
Brytyjski pisarz Jonathan Aycliffe znany jest w naszym kraju z dwóch tytułów wydanych swego czasu przez Amber - "Pokoju Naomi" i "Szeptów w mroku". Co ciekawe, obie traktują o nawiedzonych domach, jednym z najbardziej wyświechtanych motywów wykorzystywanych przez autorów specjalizujących się w tematyce grozy. Czyli co, kolejne tandetne czytadło dla zagorzałych fanatyków gatunku?
Okazuje się, że nie tylko. "Pokój Naomi" to przede wszystkim świetnie napisana historia, która tylko pozornie opowiada o duchach. Aycliffe bez odrobiny zażenowania czerpie pełnymi garściami z worka gatunkowych schematów, ale robi to świadomie. Zdaje sobie sprawę gdzie leżą granice za którymi czyha kicz i tandeta, nie pozwala, by te wyprały jego opowieść z własnego charakteru. Książka jest krótka (niecałe 200 stron), autor nie szarżuje słowem, nie bawi się w serwowanie nam ścian tekstu z którego nie wynika nic konkretnego. I bardzo dobrze. Co istotne, pomimo oszczędnego stylu książka ma w sobie zaskakująco duży ładunek emocjonalny. Wrażenie robi zwłaszcza przejmujący, grający na emocjach początek, ale dalej też nie jest dużo gorzej. Owszem, pod pewnymi względami tak, ale interesujący finał w zupełności wynagradza nieco słabsze fragmenty w środku powieści, a czytelnicy oczekujący grozy znajdą dla siebie kilka scen, które dosłownie wrzucają na plecy przyjemny (a jakże!) dreszczyk strachu.
Co tu więcej pisać - zaskakująco udany i niegłupi horror. Warto przeczytać.
Ocena: 7/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)